poniedziałek, 30 sierpnia 2010

In koguto

Odwieczny problem, jak zdobyć popularność pozostając elitarnym, przekłada się w rzeczywistości blogowej na dylemat: jak być znany szerokiej publiczności, pozostając anonimowym. Taak. Początkowa faza tajemniczego Don Pedro nieuchronnie przechodzi w bardziej lub mniej wyuzdany ekshibicjonizm. Zaczyna się od zdjęcia psa a kończy na podaniu numerów kart kredytowych.

No, bez przesady mi tu...

Wakacje to czas dziwny - i miły. Można spać do późna, można odwiedzić przyjaciół, można wreszcie pojechać w stare miejsca i dać się ponieść taniemu sentymentalizmowi. Jako że na starość mózg mi rozmięka i emocjonalnie zaczynam się zachowywać jak zakochany czternastoletni pustostan koloru blond - płci przeciwnej - na to ostatnie muszę nieco uważać.

Przypadkiem zajechałem sobie do "mojego" starego szpitala. Echch... Massakra. Spotkania z dawno nie widzianymi ludźmi, stare - nowe kąty... Blondyn ruszył do akcji i nieco ścisnął mi grdykę. Co robić. Jednak przepracowałem tam ponad 7 lat.

I tu ciekawostka.

Większość spotkanych pod koniec rozmowy dodawała, mrugając okiem: "Good morning, Vietnam". To by było tyle na temat konspiracji.

Niniejszym pozdrawiam wszystkich ;D

Trzeba będzie się pilnować...

czwartek, 19 sierpnia 2010

Prekognicja lingwistyczna

To było jakieś cztery lata temu...

Po odgruzowaniu spraw organizacyjnych, wynajęciu mieszkania, podpieciu mediów, telefonu, internetu, wyprostowaniu work permitów i innych cholerstw - nadszedł czas na transfer rodziny. ASP dzielnie spakował wszystko w walichy, kurtki, które nie zmieściły się w limicie wagi przywiózł na sobie, Szaman swoją Zielona Szczałą (...teraz ma Złotą...) pojechał ze mna na lotnisko...

...wydaje się jak by to było w zeszłym miesiącu...

...i wreszcie, po rozpakowaniu wszystkiego poszliśmy na pierwszy spacer. Ot, coby rodzinie pokazać piękne okoliczności przyrody w jakich im przyjdzie żyć do końca życia.

Co okazało się być okresem dwuletnim - zamieszkanie, nie życie - i doskonale obrazuje naszą zdolność planowania czy przewidywania przyszłości.

Idziemy dumnie po centralnej - i w zasadzie jedynej - ulicy miasta, gdy wtem słyszę, wypowiedziane ze ślicznym północnoirlandzkim akcentem, ”How are youuu?” Musze przyznać że w tym czasie miejscowy dialekt rozumiałem mniej-więcej - mniej rozumiałem a więcej nie - i moje starania biegły zazwyczaj w kierunku wyłapania słów kluczowych, coby mieć choć zarys tematu w jakim obraca się interlokutor, oraz wyłapywaniu znaków przestankowych celem wtrącania „a!”. Ponieważ lepiej mówiłem niz rozumiałem, przedstawiłem szybko ASP - tu nasza rozmówczyni rozpromieniła sie od ucha do ucha - i Pociecha Młodszego. Na którym spoczął ciężar prowadzenia dalszej konwersacji. W tłumaczeniu dowolnym bedzie to szło tak:
- Przyjechałeś do taty?
- Tak. To bardzo ważne jest: każde „tak” wypowiadane jest po krótkim namyśle, pewnie, z lekkim usmiechem potwierdzającym całkowite wewnętrzne przekonanie mówiącego.
- Podba ci się u nas?
- Tak.
- A wiesz już gdzie będziesz chodził do szkoły?
- Nie.
- Ale tata ci pokaże?
- Tak.
- No to życzę wszytkiego dobrego w szkole. Bye-bye!
- Bye-bye! - Uśmiech Pociecha Młodszego rozmraża zamrażalki Miele i powoduje poparzenia pierwszego stopnia u płci przeciwnej

Ruszyliśmy w dół ulicy. Po kilku krokach nie wytrzymałem.
- Synek, ileś ty z tego zrozumiał?
Pociech nie zawahał się nawet przez ułamek sekundy:
- Absolutnie nic.

To było jakieś cztery lata temu... A teraz PM, mordując wirtualnie ludzi za pomoca X-Box’a, gada non-stop ze swoimi kumplami w tempie uniemożliwiającym mi zrozumienie czegokolwiek. Tak na wszelki wypadek, gdy słyszę za dużo ekspresji, grzecznie prosze żeby przestał używać słów powszechnie uznawanych za obraźliwe...

wtorek, 17 sierpnia 2010

Inception

Lem postawił kiedyś tezę: jeżeli kiedykolwiek zdecydujemy sie na wejście do rzeczywistości wirtualnej*, nieodróżnialnej od realnej, do końca życia nie będziemy pewni czy z niej wróciliśmy. I to jest problem absolutnie i całkowicie nierozwiązywalny. Zawsze pozostanie cień wątpliwości czy to co wokoło nas sie dzieje nie jest przypadkiem dalszym ciągiem fantasmagorii komputerowo wyprodukowanej.

Jeżeli kiedykolwiek będziemy w stanie wyprodukowac taką fikcję, stworzymy za jednym zamachem bandę frustratów przekonanych o mierności świata tego, popełniających morderstwa oraz samobójstwa na ulicach, oraz wzrost popytu na psychoanalityków. Nie wspominając o umierających z głodu ludzi podpiętych zbyt długo do VR. Bo jednakowoż, cokolwiek byśmy w VR nie zeżarli, oszukamy mózg, ale ciała juz raczej nie.

Inception bardzo ciekawie drenuje ten temat. Wprowadza relatywizację czasu poszczególnych poziomów fikcji wyśnionej - tu troche trąca to „Perfekcyjną Niedoskonałością” Dukaja - dzięki czemu sekundy w warstwie realnej rozciągaja się do setek i tysięcy w warstwach głębszych. Mamy światy w światach, zniekształconą fizykę, wpływ warstw górnych na dolne, dolnych na górne i grasujące wszem i wobec wytwory podświadomości.

Najbardziej podobał mi się pociąg tnący jak przecinak wzdłuż zakorkowanej samochodami ulicy.

Do tego aktorzy - poza Di Caprio mamy Levitta (musiałem sprawdzić skąd znam ta twarz, przyznaje się bez bicia - grał w... „Trzeciej Planecie od słońca...” Jakoś tak horrorowaty mi się wydawał), Marion Cotiliard (chyba zawsze mi się będzie kojarzyć z „Taxi” ale miała ostatnio bardzo ładną rolę w „Wrogu publicznym”), Tom Berenger (się chłopu postarzało, jednak życie nie sen), Michael Caine (ten jest niezniszczalny...), Cilian Murphy (bodajże szwarc charakter ze „Spidermana” ale nie kumam) i śliczniutką Ellen Page - tej nie przypominam sobie za cholerę.

Film broni sie ogólnie i szczegółowo. Jest śliczny zarówno w warstwie obrazu jak i spójny w narracji - do tego ostatnie salto-mortadele, choć przewidywalne do bólu, stawia bardzo ciekawe pytania rodem z Monty Pythona - ale niestetyż zaczynam mieć jedno „ale”. Mianowicie Di Caprio, który uwolnił sie z mozołem od postaci misia do przytulania z „Tytanica”, zaczyna mi popadać w stan przeciwstawny. Już w „Aviatorze” jakoś tak wiało od niego tragizmem wewnętrznym, podpartym skrętem kiszek, ale w Inception facet dostaje regularnego zatwardzenia.

Co widać po twarzy - człowiek ma takie - wytrzeszczone, to dobre słowo - wytrzeszczone oczy. I napięcie nieścieralne na twarzy.

Nazwijmy to facies bi-exoculus sufferis...

Poniekąd taką postać zbudowali mu scenarzyści, ale jednakowoż, jak już to kiedyś zauważył nasz wieszcz, poeta musi od czasu do czasu rozpiąć rozporek i wysikać się, by dalej móc cierpieć za miliony. A ten nic - chyba że do toalety latał w przerwach pomiędzy klipsami. Jeżeli DiCaprio nikt w łeb nie strzeli, bedziemy mieć kolejnego Nikosia Kejdża, tyle że w wersji nie patriotycznej a dramatycznej.

Ja to się muszę Janka Hoffandera zapytać o te wszystkie aktorki...

czwartek, 12 sierpnia 2010

Apnidżat

Okazuje się że nazwisko jest bardzo ważne. Mozna by się spodziewać, że to co nam Bozia dała - w postaci wpisu do dowodu osobistego po naszych rodzicach - to rzecz niezmienna. Jako ta skała. Nic bardziej mylnego.

Szczęśliwi ci co maja nazwiska krótkie, zawierające litery ogólnodostepne. Jak na ten przykład Kot. W najgorszym razie jakis nawiedzony brytol zrobi z tego {kaet}, ale i tak sie idzie domyślić. Natomiast cała reszta...

Posiadanie w nazwisku liter g, h, j, zbitek polskich typu ch, sz, cz - o ogonkach z litości w ogóle nie wspominam - potrafi doprowadzić do ciężkiej cholery. Dla Brytów ż, sz, cz i dż brzmia dokładnie tak samo. To samo z grupa ź, ś, ć i dź. Coś tam szeleści i tyle. Tak na marginesie - sa tacy co w ogóle tych ośmiu od siebie nie odróżniaja. Stąd właśnie prawidłowe wymówienie słowa "Szczebrzeszyn" jest testem potwierdzającym przynależność do plemienia co to między Bugiem a Nysą zalega.

Brytole są mili. Tu się należy wystrzegać pułapki, bo oni mili sa w obejsciu, natomiast sa tacy sami jak my. Rzekłbym, ze tak jak oni sa mili, tak my jesteśmy szczerzy.

Ad rem.

Ponieważ są mili - staraja się napływowym obywatelom Korony ułatwić życie. I z racji brzmienia mojego nazwiska, które z sobie tylko wiadomych powodów wymawiaja "apnidżat", nie certoląc się zbytnio, zakwalifikowali do grupy pakistańsko-indyjskiej...

...co skutkuje za każdym razem, gdy próbuję się skontaktować z bankiem czy innym urzędem, połączenie mnie z przedstawicielem ludności tamejszej...

...której to nie rozumiem za jasnego sk nic a nic...

Coś jest na osi wschód Europy - Daleki Wschód - że nasza fonetyka za cholere jasną nie przystaje do siebie.

Po każdej takiej rozmowie mam dreszcze i zimne poty - oraz dziką chęć żeby zmienić nazwisko. Na dowolne, krótkie i kojarzące się wszystkim specom od infolinii z caucasians...

środa, 11 sierpnia 2010

Pomiędzy urlopem

Wróciłem sobie do roboty witany pieśnią pochwalna oraz uśmiechami promiennymi. Nawet manago się rozpromieniła co poniekąd daje przyczynek do poprawki wzoru na miłośc rodzinną. Może ta zależnaośc działa też w stosunkach służbowych? Dziwne jakieś toto wszystko. W każdym razię bądź - co bądź - jest miło. Moja Zuzanna - moja z racji stosunków służbowych - rozpromieniła się na mój widok szczerze. Myslałem żem taki piekny, cycóś - ale nie. Radość jej wzięła sie z faktu że w piątek będzie pamiętać co oglądała w telewizji wieczorem. Bo przez dwa tygodnie, jak mnie nie było, mój zmiennik dymił gazami ile wlazło i biedna Zuzanna wracała do domu na układach rdzenia przdłużonego. Zawsze twierdze że nie ma to jak TIVA. Pacjent budzisie rześki i niezarzygany, a personel po pracy pamieta jak sie nazywa. Cacek.

Do roboty wróciała moja - patrz wyżej - Karolina. Karolina jest chodzącym hypomaniakalnym osobnikiem, tryskającym zaraźliwą radością do życia. O brytyjskim poczuciu humoru nie wspominając. Dajmy przykład malutki. Obie z Zuzanną są - nazwijmy to po imieniu - małe. Rzędu półtora metra w butach na obcasie. Zaczynając zabieg, poprosiłem coby podać pacjentowi tlen, nie wskazując palcem kto to ma zrobić. I tu Karolina zapaliła tekst do Zuzanny: no to łap sie za maskę, bo ten stół jest ustawiony wyjątkowo dla kurdupli (tłumacznie z angielskiego na podhalański modo abnegat.ltd; wszelkie wulgaryzmy sa zamierzone i wprowadzone wbrew dobrym manierom pierwowzorów).

Ogólnie jest pięknie. W poniedziałek były ciasteczka, bo nasz kanalarz odchodzi na emeryturę i więcej nie będzie pracował. Znaczy - nad prawidłowym uderzeniem będzie, bo zamierza się poświęcić grze w golfa. Ciekawe czy wytrzyma. Ja bym chyba nie dał rady.

Chyba poleze do kina. U Małej Mi przeczytało mi sie o Inception - ciekawe co człowiek wyrozumie w lenguidżu z filmu co go nie idzie zrozumieć po polskiemu...

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

...na plazy mi sie marzy...


Magia Chorwacji. Jezdzimy tam od 10 lat i zawsze trafiamy na ladna pogode. Dziwne. Tym razem w dzien pierwszy lalo, wiec nadzorca pogodowy zablokowal tloczki w hamulcach, co spowosowalo powrot z granicy i opoznienie dwunastogodzinne. Nie trzeba dodawac, ze po przejechaniu 1000 km w deszczu wjechalismy na plaze, gdzie plumplalo sobie morze i swiecilo slonce.

Plan niespalenia sie w pierwszym dniu powiodl sie wysmienicie - poparzylem sie w dniu trzecim. Moglem zasunac Inczuczunie "ty bladawcu jeden" bez mrugniecia okiem.

W zasadzie moj plan na super wakacje to ASP, slonce, morze z ciepla woda oraz dodatki co to organoleptycznie poprawiaja humor. Zeby rozwiac ponure podejrzenia z gatunku "a coz by to byc moglo?", informuje ze oliwki tez zjadlem.

Ceny nieco chore - zarcie lepiej z Polski brac. Plyny zreszta tez. Ale z drugiej strony patrzac - takich brzoskwinek to sie u nas nie trafi. Chyba.

Juz mi sie teskni do drugiej czesci. Ale to dopiero za dwa tygodnie...

niedziela, 1 sierpnia 2010

Dolce vita


Pozdrowienia z tarasiku z widokiem na morze. Nie ma to jak nasiaknac sobie chorwackim sloncem na nagiej plazy...
...pijac tutejszy wynalazek zlozony z czerwonego wina i fanty...
...do uslyszenia niedlugo...
abnegat.ltd

PS. Jest to moj absolutny top. Ale cyklisci moga sie nie zgodzic. W zwiazku z powyzszym otwieram konkurs: co to znaczy "wymarzone wakacje"...
PPS. Prosze pamietac ze blog nie jest oflagowany, wiec propozycje niezdrowe, niemoralne lub tuczace z bolem usuwac bede...