poniedziałek, 31 maja 2010

Szaleństwo stosowane

W życiu trzeba robić rzeczy szalone. Bez przesady - piętnaście na miesiąc wystarczy. Ale jednak trzeba. Bo czym by to życie było gdyby nim rządziła nuda? W Jukeju dzisiaj nastał czas lenistwa, jako że z przyczyn zupełnie dla innostrańców niepojętych - dla tubylców też chyba nie do końca - maj posiada dwa bank holiday'e, w dniu dzisiejszym wszyscy mają wolne. Z tegoż powodu wymyśliło mi się popełnienie szaleństwa. Przepis na nie wygląda następująco:
- słoiczek miodu - taki mały;
- cynamon;
- chili ostre mielone;
- curry ostre mielone;
- limonka;
- kilogram skrzydełek kurczaczych lub dramstików.
Do miski żaroodpornej z przykryciem wrzucić dwie łyżki chili, dwie łyżki curry, płaską łyżeczkę cynamonu (tu ostrożnie, za dużo zdominuje smak na amen), sól do smaku (dałem łyżeczkę płaską i było mało słone), wymieszać wszystko na sucho po czym zalać miodem i wymieszać raz jeszcze - aż do uzyskania równej, brunatno-ceglastej brei. Limonkę obedrzeć z łupki na drobnej tarce - i wszystkie te oskrobki dorzucić do uzyskanej wcześniej brei. Następnie wymieszać w tym skrzydełka/drum-stick'i, w zależności co kupiliśmy w sklepie i wsadzić to wszystko na dwie godziny do 160-180 stopni w piekarniku (ale to bym sprawdzał od czasu do czasu, bo mam zdaje się płytę spaloną, mój piekarnik grzeje jak by chciał a nie mógł, więc czas może być krótszy nieco - a szkoda przypalić dobre żarcie).
W czasie pieczenia ze trzy razy trzeba wymieszać skrzydełka, bo to co na wierzchu się przypieka, a w środku nie...
Do tego najbardziej pasują mi frytki - ale z ziemniakami tez można. Albo z samą sałatą.

Właśnie skończyliśmy.

Cudo.

wtorek, 25 maja 2010

Opór decha - i z oczu ginie sen

Co należy zrobić przed wylotem:

- zważyć walizki;
- sprawdzić dokumenty;
- zabrać pieniądze i karty;
- wydrukować boardówki;
- I NASTAWIĆ BUDZIK!!! Razem z rezerwowym i zapasowym.

Bo potem się człowiek zabija na zakrętach żeby złapać samolot.

Tu przy okazji wychodzi zależność odwrotnie proporcjonalna pomiędzy kamerą i prawem jazdy - bo jak oni ją mieli, to ja go już nie mam...

niedziela, 23 maja 2010

My blueberry nights

.



Przedziwny film. Który można opowiedzieć na kilka różnych sposobów. Film o miłości - o tym czym jest i czym nie jest. O tym że, by wrócić - trzeba wyjechać. O tym że nie na wszystko jest czas w życiu.

Norah Jones, Natalie Portman, Rachel Weisz - dla męskiego oka poezja. By panie nie poczuły się zaniedbane, Jude Law zagrał głównego heartbreakera - w stosunku do postaci Watsona wygląda tu 10 lat młodziej i 20 razy przystojniej...

Warto zobaczyć - choć tak naprawdę nie wiadomo o czym jest. Najlepiej na świecie nakręcony film bez akcji, bez myśli przewodniej nawet. Ale pozostaje po nim kilka kilka ciekawych pytań i kilka obrazów, które potem obijają się o czaszkę.

Pink Lady

wtorek, 18 maja 2010

W dupę kop

Człowiek potrzebuje impulsów co go popychają w życiu. Jak na ten przykład mój szanowny Pan Dyrektor, który wkurwiwszy mnie niemiłosiernie propozycja obniżenia stawki godzinowej mojego kontraktu zaraz po tym jak zdałem drugi stopień specjalizacji, spowodował moje odejście ze szpitala i zapłon procesu który skończył się rozmową z taksówkarzem używającym dialektu Sperrin-Lakeland Północnej Irlandii. Albo inny Pan Dyrektor, co to wkurwiwszy mnie jeszcze bardziej wyzwolił we mnie chęć zakończenia z nim współpracy natychmiast, za porozumieniem strona, od 13:30. Nawet do końca dnia nie zostałem. Dzięki temu jestem normalnym anestezjologiem a nie jakimś pop.kręconym docenciną, co to poczucie krzywdy ma odwrotnie proporcjonalne do stanu konta. No, ale. Jak się ma w puli genowej to co ja - nie ma przebacz.

Od jakiegoś czasu czułem dziwny zastój. Niby szczęśliwy jestem - znieczulam sam, żadnego szefa nad sobą nie mam, wiec niby szczęśliwy powinienem być. Przecież się sam ze sobą nie pożrę. Ale tak jakoś - dwa lata w jednym miejscu? Dziwne. Co prawda moja manago robi co może, wysyłając mi listy miłosne w postaci Sorry, Abi, nic nie wiedziałam o twoim meetingu, to i zastępstwa ci nie załatwiłam i pojedziesz do dupy. Ale to są, w porównaniu ze stresami przeszłymi, zwykłe pierdoły, prychnięcia nie warte.

Zadzwonił mój landlord. Jeżeli ktoś czuje, ze to brzmi złowieszczo, ma rację. To znaczy sam landlord nie jest złowieszczy, ot po prostu właściciel domku w którym zamieszkujemy, ale to że dzwoni już tak. No bo skoro widziałem go raz jeden jedyny, przy wynajęciu budki dwa lata temu i od tej pory kontaktujemy się głównie za pomocą esemesów (zwanych tu text'ami) - nawet życzenia noworoczne tak mi przysłał - to jego telefon oznaczać może co prawda kilka rzeczy, ale żadna nie jest miła. Oddzwoniłem w wolnej chwili - i sprawa się, mówiąc wprost, rypła. Mianowicie zbrzydło mu mieszkanie z kochaną mamusią i chce wrócić na swoje śmieci, coby sobie dziki seks uprawiać bez strachu że szanowni rodzice wstaną rano z białymi włosami. Nie że siwi, tylko tynkiem posypani, co to z sufitu leci.

Jakoś tak odsuwałem ta decyzje od siebie - ale chyba nadszedł czas. Bo wynajmować już mi się nie chce. Jak pomyślę w ilu miejscach muszę podać nowy adres - to mi się słabo robi...

piątek, 14 maja 2010

Dzień sądu ostatecznego czyli skąd sie biora posty

Nie, nie - nie będzie o wyborach i możliwości od której jeżą mi się kudły... nie powiem gdzie. Będzie o przyczynku piątku do współczynnika myślenia magicznego u anestezjologów na emigracji.

Dzień zaczął się spokojnie. O ile spokojnym można nazwać cokolwiek, co łączy się z szalejąca Smerfetką. Znaczy - szalejącą, ale nie tak od razu, bo przylazła spóźniona do roboty dobra godzinę. A następnie jak jej nie trzeba było - to mi siedziała za plecami - intubować się chce nauczyć, czy ki holender? - natomiast jak już pacjent znieczulony leżał na stole, to jej trzeba było szukać. Kawusia - inni pacjenci - oooo, to juużż?

Potem doszło do scen gorszących, bo po naszym ostatnim ścięciu dotyczącym sedacji krew mi z mózgu odpłynęła, więc w pomroczności jasnej pierdolnąłem jej z grubej rury, że może sobie robić cokolwiek zechce - ale potem zostanie aż do wypisu pacjenta. Bo ani myślę odpowiadać za stomatologiczny pogląd na bezpieczeństwo wiadrologii stosowanej. Najpierw wyartykułowała tekst o tym że to Jukej a nie Polska - co jednoznacznie mi potwierdza diagnozę smerfetności rzeczonej osobniczki, bo trzeba być blondynką nietlenioną żeby Polakowi jechać po bandzie - więc pierdolnąłem w pysk przypisem z BNF. Tu widać było jak się jej neuron szybkiego spierdalania po zabiegu zaktywował - i nagle się okazało że mam rację i mogę sobie dalej sedować po polskim uważaniu. Noż do kurwy nędzy. W trakcie zabiegów każdemu pacjentowi głośno i wyraźnie opowiadałem, że sedacja to NIE jest sen. To zapewnienie braku paniki i zdolności kontrolowania swoich emocji. Kropka. Jak ktoś chce spać, niech sobie kupi poduszkę z pierza koczkodana. Może jak się osłucha, to załapie w czym rzecz? Choć ze smerfami nigdy nie wiadomo. Czerwonej czapeczki jednak nie miała.

Smerfetka pierdoliła się tak dokumentnie, że spóźniła listę Lorenzo. Na co wpadła do mnie nursa i z okrzykiem że trzeba się spieszyć, próbowała mnie pogonić do roboty. To ja się grzecznie pytam - czy tego kurwa mać nie widać że z nami trzeba po dobroci???. Polazłem na półgodzinny lanczyk. I kawusie.

W końcu zaczęliśmy popołudniową listę. Nie wiem, jakim cudem ktoś wymyślił że sześc zabiegów rozpoczętych o 13 da się skończyć o 16.30 - w tym 4 przepukliny - no, ale. Blondyni rulez. Tu wychodzi kolejna prawda życiowa. Murphy sformułował kiedyś następujące prawo: "Jak coś może pójść źle - to pójdzie." Dodałbym tu poprawkę Abnegata: jak coś się zacznie pierdolić, to się pierdoli do końca. Ani jeden pacjent nie znieczulił się po Bożemu. Większość wymagała końskich dawek, budzili się jak chcieli, rzygali, jęczeli że boli, wpadali w bradykardie, ciśnienia albo leżały na podłodze albo szalały pod sufitem - Dzizazzzz... Na koniec budzę gościa, co to rzecz jasna wymagał ciężkiego młota żeby go dobić - i tak jakoś odruchowo uniosłem mu powieki, coby zobaczyć czy z remi już wylazł czy jeszcze go trzyma. Prawa źrenica piękna i szpileczkowata - a lewa... Lewa jak pięciozłotówka. Nie zesrałem się tylko dlatego żem nic rano nie jadł - a lanczykowa bułka nie dotarła jeszcze do zwieraczy. Wyrwałem gościowi elemeja - bo jeżeli coś poszło nie tak, to jedyną odrwacalną przyczyną jak mi przyszła do głowy mógł być jakiś nieprawdopodobny jego ucisk na tętnice - i facet się od tego wyrywania obudził. Zamarłem. Patrzę w te jego oczęta - dalej to samo. Prawa mu popuściło, lewa jak pięciozłotówka. Matko Boska - co to jest? Złapałem z laryngoskop i zaświeciłem mu po obu oczach. Widzi? Widzi. A tu? Też widzi. Tylko to lewe jakby dalej takie - jak u Szrekowego kotka... A oczka chorego nie ma? Ma. A źrenice szersza miał? Miał. Kazałem odwieźć do wybudzalni i zarządziłem natychmiastowa i bezwarunkowa przerwę. Oficjalnie na kawę. Nieoficjalnie nie powiem po co.

W końcu szaleństwa zabiegowe zamieniły się w rekawerowe - rzygania, boleści i ciort wie co jeszcze - i wreszcie polazłem do domu. O ósmej.

Człowiek to jednak słaby jest - olałem dżima i zrobiłem sobie turbodrina.

I stąd ten post.

-------------
BNF - British National Formulary
elemej - Laryngeal Mask, LMA
rekawer - wybudzalnia
sedacja - podstępne trucie pacjenta, przy zachowanej jego chęci do współpracy

czwartek, 13 maja 2010

Ściśnięty czas

Pociech młodszy pytany jakis czas temu o wiek powiedział z wewnętrznym przekonaniem, ze ma prawie pietnaście. Co potwierdza tezę o względności i subiektywności wszystkiego na tym świecie - właśnie wczoraj zdmuchnął 14 świeczek. Musze przyznac że zaczyna to być przerażające, jak szybko płynie czas. No, ale. Ponoc kryzys starczy czterdziestolatków dopada wszystkich to czemu akurat nie mnie.

Odnośnie upływu czasu mam taka swoja prywatną teorię. Mianowicie CERNowski przyspieszacz hadronów nie uległ awarii jesienią 2008. Eksperyment się udał, co się miało zderzyć to sie zderzyło, tyle że mikroskopijna czarna dziura zamiast wyparować zgodnie z modelem matematycznym - przekształciła czasoprzestrzeń wokół nas, rozciągając horyzont zdarzeń na naszą planetę. Siedzimy teraz w środku, ściskani coraz bardziej, przestrzeń wraz z czasem, niezdolni zaobserwować anomalii z jej wnętrza. Model matematyczny opisuje zachowanie czasu jedynie dla przestrzeni poza horyzontem - to co pod nim jest niebadalne, zmierza ku osobliwości i w rzeczy samej nie mamy bladego pojęcia jak wygląda zapadnięta w siebie materia. Więc może to nie nam sie wydaje że czas biegnie coraz szybciej - ale jest to paranormalny odbiór spowolnienia upływu czasu czarnej dziury w której teraz się znajdujemy...

Co jest ciekawe - o CERN było głośno do awarii. Rozruch, panika na świecie, samobójstwa ludzi przerażonych wizją końca świata - po czym ogłoszono że eksperyment sie udał a nastepnie że cos tam się zepsuło. Od tej pory jakoś cicho o eksperymentach. Wiadomo że ruszyli jesienią 2009, ze próby z pełna mocą mają nastąpic teraz - ale czy aby na pewno?

Coś tu za cicho.
Nie lubię jak jest za cicho.

poniedziałek, 10 maja 2010

9 songs

Słowem wstępu - film i notka jest tylko dla ludzi którzy obchodzili już swoje 18 urodziny...

Film - przedziwny.
Historia miłości dwojga ludzi, ich rocznego związku, opowiedziana 9 scenami seksu, przeplecionymi 9 kawałkami rockowymi. I w zasadzie nic więcej opowiedzieć się nie da. Pokazane piękno zbliżeń dwojga ludzi, bez szacunku dla jakiegokolwiek tabu, ale też i bez wulgarności. Choć tu jednostki pruderyjne mogą mieć odmienne zdanie.
Zdecydowanie - na późny wieczór z partnerem...

niedziela, 9 maja 2010

Kite runner

Zawsze się boję takich filmów. Po pierwsze, nie lubię czegoś, co chwalą krytycy. Zazwyczaj mój prostacki gust ma zupełnie nie po drodze z wyrafinowanymi smakami koneserów. Secundo, nie lubię filmów, które kręci się pod publikę w Europie. Co to żre chipsy, pije coca-cole i użala się nad losem biednego społeczeństwa jęczącego pod jarzmem. Jest w tym jakaś perwersyjna hipokryzja, tym wredniejsza, że sam jestem po stronie hipokrytów. Reżyser nakręcił, nagrodę dostał, aktorzy zagrali siercoszypatielno i gażę wzięli, oblewając szampanem z kawiorem swój sukces, publika się przejęła i nagrodziła brawami - choć tak na prawdę nie wiadomo co. Tragedie prawdziwą, co stanowi tło dla opowieści, czy sama historię na ekranie pokazaną.

Film przedstawia relacje nam obcą. Jest to historia przyjaźni dwóch chłopców z których jeden jest synem bardzo bogatego człowieka, a drugi synem jego sługi. Jako że socjalistyczny pomiot wymiótł rasę panów z obszaru pomiędzy Odra a Bugiem, już chyba mało kto może doświadczać tego typu zdrowych stosunków międzyludzkich.

Film jest historia kurewstwa. Takiego prawdziwego, zdrowego, rzetelnego, które wyłazi spod naszej cywilizowanej skóry przy najmniejszej sposobności, jak gówno wypływające na powierzchnię Morskiego Oka. I to zarówno w warstwie narracyjnej, pierwszoosobowej, jak i w tle. Jedno świństwo goni drugie, skurwysyństwa bija się o lepsze, a my w tym wszystkim żremy chipsy i współczujemy ile wlezie.

Nie opowiem treści. Film jest warty zobaczenia z przyczyn podanych powyżej. Jakoś tak - bezlitośnie, choć bez epatowania okrucieństwem - obdziera nas z jakiekolwiek złudzenia co do tego jaką rasą jesteśmy. W zasadzie, gdyby hieny mogły mówić, obelga "Ty człowieku" była by niewybaczalna. Jest tam jeden moment, który piękny - jedyny - autoironicznie prawdziwy - odbiera mowę. Spójrzmy.

Do domu dziecka - a w zasadzie jakowejś jego parodii ponurej - przyjeżdża emigrant z USA, coby swego bratanka odnaleźć żeby ku szczęśliwości w kraju wolnym wywieźć. I próbuje wydobyć informację z kierownika owego przybytku, który w końcu przyznaje się, że od czasu do czasu jeden z wysoko postawionych urzędników przyjeżdża do niego, by kupić sobie nową zabawkę do gwałcenia. Tu nasz bohater wrze gniewem słusznym a prawdziwym i wyrzuca owemu kierownikowi że gnidą jest i wypierdkiem ludzkości. Clue programu następuje w jego odpowiedzi.
- Jeżeli mu nie sprzedam - weźmie na siłę dziesięciu. Jeżeli mu nie sprzedam - nie wyżywię pozostałych. Nie mam już nic swojego. Też mam rodzinę za granica i mógłbym wyjechać. Ale jestem tu dla tych dzieci. Spójrz na nich. Głodni, bez nadziei, bez przyszłości. Myślisz że jak uratujesz swojego bratanka, będziesz jakimś hero? A reszta - co?

Ludzkie współczucie jest najśmieszniejszym z uczuć.

---------------
PS. Wyjątkowo dzisiaj bez trailera. Jakiś debil nic nie zrozumiał.

sobota, 8 maja 2010

Tai Chi

Jako że chcę łapać muchy antycypując ich przyszłą pozycję - bo inaczej w slow motion muchy się ucapić nie da - pojechałem sobie dzisiaj na 4 godziny warsztatów. Zaczęło się normalnie, medytacja, rozgrzewka i takie tam - aż w końcu przeszliśmy do rzeczonego much łapania. I tu ciekawostka. Mianowicie formy Tai Chi zaczynają mi pomału przypominać fraktale. Początkowo widzi się tylko duże ruchy, potem małe ruchy też, potem ich zależności, potem gesty, a na sam koniec okaże się że układ rzęs też jest ważny.

Co jest w tym najważniejsze - nie używa się werbalnych części mózgu - więc po kilku godzinach powolnego katrupienia wyimaginowanych wrogów człowiek jest wręcz wyciszony.

Nie wiem czy to się leczy.

I jak.
------------------
PS.
Szkółka która mnie uczy jest prowadzona przez John Ding'a . Jak dobrze pójdzie to go ujrzę na oczęta własne pod koniec maja.

czwartek, 6 maja 2010

Golden star

Wyspiarze lubią sytuacje jasne. Jak ktoś bierze udział w maratonie to nie dlatego że chce sprawdzic czy przebiegnie 42,195 m., tylko żeby zebrać na dom dziecka. Albo wspomóc wykarmic pingwiny. Jak trzeba zebrać datki na dowolny cel - organizuje się wydarzenie szalone, na ten przykład skok z 10 000 stóp albo zrzucenie wagi o 3 stony (1 stone=6,3 kg). Jak ktoś jest dzielny u dentysty, to mu sie należy złota gwiazda „Brave boy”.

To 3 km mnie kusi, ale mają górny limit wagi z jakim można skakać - 15 stones’ów, co jest jawną dyskryminacja. Toż będę musiał jeszcze zbić ze trzy kilogramy żeby mieć jakąś śladową rezerwę na śniadanko przed skokiem. Ponoć mamy skakać dla poparzonych czy czego tam.

Dzisiaj rano przyszedł sobie ortopeda - zwany pieszczotliwie ortopedałem - żeby w staw skokowy zaglądnąć i jakoweś więzadła tam naprawiać czy wyrywać. Nie wnikam, bo z mojego punktu widzenia nie ma to najmniejszego znaczenia. Problem w tym, że pacjent miał być zoperowany w Szpitalu Uniwersyteckim, ale z powodu braku czasu spadł z listy. Potem byl długi weekend, w międzyczasie się coś tam zgubiło - żeby uniknąć nieprzyjemności procesu z powództwa cywilnego, pacjent trafił do nas. I tu dzonk - wczoraj znalismy jego Imię i Nazwisko. I tyle. Żadnych papierów, skierowań, badań. Milusio.

Przylazł dzisiaj, usiadł - krzesełko wydało z siebie pełny oburzenia wrzask - i mi szczęka spadła. Powiedziec że był gruby to obrazić grubych. Facet był - potężny. Przy wzroście 1,8 ważył koło 140 kg. Pielęgniarki w padły w popłoch. Że BMI za duże, że pacjent za ciężki. Sprawdziliśmy: stół wytrzyma 225 kg, byle by nim nie jeździć. Bo wtedy można tylko 135. Machnąłem ręką i powiedziałem że się go po polsku znieczuli - czyli od razu na stole w sali operacyjnej - i że możemy zaczynać. Tu na moje dyskusje i ostatnie uzgodnienia z pielęgniarką narzędziową wpadł ortopedyczny i palnął gadkę że on jest zmęczony. Że pacjent wymaga leczenia - a nie jęczenia. Że go trzeba operować. Że on tu więcej nie przyjdzie. I dalej w tym stylu. Ponieważ nikt mi nie płaci za leczenie OZNM*, odwróciłem się dupem i polazłem spokojnie czytać pocztę. Co mnie obchodzi jego życie płciowe?

Pacjent znieczulił sie perfekcyjnie, obudził jeszcze zgrabniej minutę po ostatnim szwie i polazl do domu zgodnie z planem.

To ja się pytam grzecznie: co jest, do k.nędzy?

Muszę podnieść temat na kolejnym CEC, żeby ustanowić pakiet odznak dla personelu. Dzisiaj zarobiłem first class golden star’a pt.: „Anestezjolog Przyjazny Ortopedzie”.

---------------
*Ostry Zespół Nasieniowodowo-Mózgowy

środa, 5 maja 2010

Długi weekend

Żeby nie było że tylko w Polsce można go mieć - tu też. Mianowicie pierwszy i ostatni poniedziałek w maju jest wolny. I dobrze. W związku z powyższym zagoniliśmy się na dżimie jak charty na polowaniu, zagraliśmy pierwszy w życiu turniej mixtowy i zaoglądali się na śmierć. Jakoś czas wolny trzeba sobie zorganizować.

Odnośnie dżima - postępy idą nieco wolniej, stała waga lata mi kolo 97 kg - to rano - i 99 - to wieczorem. Wydolność mi rośnie - razem z odgniotkami i chrupaniem we wszystkich możliwych stawach. W związku z tym przyspieszam treningi. Muszę schudnąć zanim się całkowicie rozlecę. A plan mam straszliwy. 88 kg na koniec roku. Ponoć to się już nawet w klasie "miś" nie mieści.

Turniej był boski. Pierwsza para - kobieca (bo mixt był zupełnie dowolny, pary męskie, damskie i mięszane) - obiła nas dramatycznie. Następnie trafiliśmy na parę grubawych emerytów, którzy obili nas bez miłosierdzia aż wreszcie weszliśmy na kort grać przeciwko parze co serwowała w sposób przedziwny - bo piłka jak leciała to świszczała. Nawet luknąłem skrycie, czy rozmazana, żółta smuga to nie była jakowaś gumowa kaczuszka, ale nie. Piłka, jak każda inna. Może dziurkę miała taka co nie było widać? Ponieważ ci lepsi szli na kortach w prawo a ci gorsi w lewo - do czwartego meczu wylądowaliśmy na ostatnim korcie z nieszczęśnikami co w dupę dostali równo od wszystkich jak i my. Tum poczuł zew genów Dżyngis Chana (ponoć 3/4 populacji Europy to ma więc prawdopodobieństwo duże) i ruszył do boju. Wygraliśmy. AS Ptyś zatłukł ich serwami i grą na końcową linię. Następnym razem będzie sobie musiała znaleźć lepszego partnera bo z obecnym daleko nie zajedzie.

A na koniec organizacja czasu pracy zrobiła mi niespodziankę przedłużając długi weekend o wtorkowy poranek. I tum się nie wykazał czujnością. Było w domu zostać, a nie na dżima ganiać. Małom się na cross-trainer'ze nie zaj zamęczył na śmierć. Muszę chyba sobie przypomnieć jak się piwo pije.

Całe szczęście że RO Szamana wraz z Szanowna Małżonką (ukłony!, rączkami całuję!) przyjeżdżają niedługo...