piątek, 30 kwietnia 2010

1:0 dla Gwardii

Anestezjolog to taki szwajcarski scyzoryk. Domu sie nie zbuduje. Samolotu nie naprawi. Ale mimo wszystko uniwersalność duża. Jak to ludowe przysłowie mówi: buty zawiąże, rozwiąże ciąże. Co prawda zaczynają się wydzielać z głównego nurtu różne podspecjalizacje, jak to na ten przykład intensywista, kardioanestezjolog czy dzieciotrój - ale wszystko ładnie z głównego pnia wyrasta. Stąd dobrze mieć pod ręką kogoś kto co prawda za cholere przepukliny nie naprawi - ale za to potrafi tlen do mózgu doprowadzić mimo niesprzyjających okoliczności.

Pielęgniarki. To jest temat - rzeka. Szczególnie jeżeli polem porównań bedą różnice Jukejsko-Polskie. Na wyspie prócz klasycznych pielęgniarek oraz ich odmiany ginekologiczno-położniczej, funkcjonuje kasta trzecia, mianowicie psychiczne. Są one trenowane pod kątem opieki nad pacjentem leczonym w zakładzie zamkniętym jak i również - a może przede wszystkim - pacjentem leczonym ambulatoryjnie. Ostatecznie to, że ktos świat postrzega nieco inaczej jak my, nie koniecznie musi od razu oznaczać izolacji.

Niestetyż - a moze stetyż - kandydatki na takie cudo muszą przejść trening szpitalny. Przychodzą więc na oddziały przeróżne i patrzą z podziwem jak to dzielna kadra medyczna daje sobie śpiewająco radę. Albo z przerażeniem ogląda tęże gdy daje dupy. Jak się co komu trafi. Do naszego DCU - czyli oddziału Chirurgii Dnia Jedynego przyszły dzisiaj takowe dwie. Jak na warunki tutejsze można powiedzieć że śliczne, bo nawet według standardów rodzimych przyjemnie się na nie czowiek patrzył. Oglądneły sobie przybytek, wzięły udział w przyjmowaniu pacjenta - bo tu trening opiera się głównie na podejściu „hands-on” - po czym nadszedł czas żeby zajęły się transferem na salę operacyjną. Podeszło więc do mnie dziewczę sliczne i zapytało ładnie czy mi może towarzyszyć. Odparłem że może - i udaliśmy się do pierwszego pacjenta. Odklepałem formułki (tak na marginesie: staram się zmieniać to co pacjentom opowiadam przed zabiegiem, bo po pewnym czasie, jak się zamyślę i przerwę to za cholere nie pamiętam gdzie byłem...) i poleźliśmy do anestezjologicznego. Tu dziewczynka bardzo się zaangażowała w oglądanie sprzętu anestezjologicznego, pokazałem jej guziczki oraz drążek i zabrałem się za pacjenta. Ostatecznie za to mi płacą.

Na moje leki zawsze można liczyć. Jak kogos maja pozbawić przytomności to to robia, niezależnie od walki podjętej przez osobnika usypianego. Rurki, kable, inne ustrojstwa - i pojechaliśmy przez drzwiczki na salę operacyjna. Tu niestety stary (!), obleśny (!), paskudny (!), i w ogóle jakiś taki śliniący się (!) do młódki Lorenzo wyrwał mi ją z łap na cięcie ludzkiego ciała. Co robić. Dla adeptów zawsze część chirurgiczna wygląda bardziej fascynująco. Uwolniony chwilowo od obowiązków szkoleniowych sprawdziłem raz jeszcze ustawienia na maszynkach - zazwyczaj trzeci raz tego nie robię, ale w rozpraszających warunkach lepiej mieć baczenie - i jakoś tak jednym uchem słuchałem tego pierońskiego starego podrywacza (!) który z zadęciem opowiadał coś o mięśniach, rozcięgnach i kanałach. Popatrzyłem na worek przepuklinowy, który z zachwytem prezentował z każdej strony, ze szczególnym uwzględnieniem nasieniowodu - zboczeniec(!) - po czym wziął diatermię w rękę i ciachnął mięsko równo po przekątnej. Miły smród palonej mięsiny rozszedł się wokoło, Dziewczę z podziwem popatrzyło na Lorenza, na pole operacyjne, niuchneła zdrową dawkę wonności i wtedy uchwyciłem jej wzrok. Rozszerzone źrenice... drgające nozdrza... a to ci dopiero zwierze chirurgiczne nam się trafiło...

A raczej o mało nie trafiło - łbem w pole operacyjne. Jako że dziewczynce nogi sie ugięły i tnąc jak przecinak pikowała twarzą prosto we flaki co to je Lorenzo z namaszczeniem haratał.

Tu jak zwykle okazało sie że dobry anestezjolog to skarb. Czy Lorenzo cos zrobił? Nawet okiem nie mrugnął. Narzędziowa, zwana skrub-nursem, nawet się nieco odsunęła. A anestezjolog rzutem przez pacjenta złapał mdlejace dziewcze za chabety, ratując ją przed śmiercią niechybną - no dobra, przed rozbitym łbem - i do poziomu sprowadził. Po czym dziewczynce krew do mózgu wróciła, wzięła dwa głębokie wdechy, uśmiechneła sie miło i z niejakim zdziwieniem skonstatowała, że leży sobie na ziemi w objęciach przystojnego anestezjologa... Znaczy - leży sama, a anestezjolog za łeb ją trzyma - ale tak mi jakoś romantyczniej to zabrzmiało.

Dobry anestezjolog to skarb. A jeszcze jak ma refleks...

środa, 28 kwietnia 2010

Siła inercji

Przyzwyczajenie to jednak straszna rzecz jest. Co prawda są przyzwyczajenia dobre - jak na ten przykład przyzwyczajenie sie do karmienia gołębi, wygrywania w totolotka czy wrzasków prawdziwych kibiców pod oknami po derbach. To ostatnie przyzwyczajenie jest szczególnie pożyteczne, bo zapobiega zawałowi i udarowi mózgu. O zwykłym pobiciu nie wspominając. Ale wiekszość naszych przyzwyczajeń zazwyczaj doprowadza otoczenie do szaleństwa. Już sam zwyczaj naszego współpracownika mieszania herbatki siedem razy w prawo - siedem razy w lewo - trzy razy dzyń-dzyń-dzyń o brzeg szklanki łyżeczką, po czym namaszczone pierwsze siorbnięcie moze doprowadzić do ataku dzikiego szału i pobicia podmiotu naszej irytacji. Czy sąsiad, co to ma zwyczaj wybierania sie na przejażdżkę akurat wtedy gdy blokujemy mu drogę, wypakowując zakupy z samochodu.

Prześledźmy to na przykładzie: my wypakowywujemy świeżo zakupiona lodówkę z bagażnika naszego 126p, a ten akurat wtedy musi - musi - stać z tyłu i trąbić, jak by akuratnie trafił mu sie wzwód raz na pół roku i się bał, że nim do przybytku wiadomego dojedzie, to będzie po ptakach...

A to wszystko sa przykłady przyzwyczajeń może i upierdliwych - ale niegroźnych... Przyzyczajenia w medycynie - to dopiero grunt grząski. Sa dobre. Na ten przykład przyzwyczajenie mojej byłej szefowej do przychodzenia siódma punkt. Dzięki temu juz po pół roku tresury zacząłem wstawać na dyżurze za kwadrans siódma, sprzątać dyżurkę i wykonywać rytuał odszczecinowywujący zanim powiemy sobie „dzień dobry”. Drugi jej zwyczaj - mówię tu o opierdalaniu wszytkich na powitanie - juz taki miły nie był. Co robić. Jednak gdy chirurg się zatnie na jakowymś swoim widzimisiu... Łomatko.

Patrzę ja ostatnio na liste, a tam pryszcz na dupsku do wycięcia. Zwany naukowo „pilonidal cyst”. Wrażliwym oszczędzę opisów, jak kto ciekaw, wikipedia posiada krótki opis kto i co zacz. I oczywiście, zgodnie ze zwyczajem tegoż właśnie krajczego, pozycja do zabiegu jest na brzuchu. Ja nic nie mówie. Rozumiem - laminektomia. Nefrektomia. Czy co tam jeszcze rzeźnicy przez plecy wyrzynaja. Ale żeby do pryszczydła na dupsku wyczyniać takie jaja? Toż intubowac trzeba, obracać do góry nogami, z narażaniem pacjenta na wszelkie problemy z tym związane... W dodatku nie mogę takiego delikwenta budzić z ostatnim szwem - bo go najpierw musze obrócić z powrotem na plecy, a dopiero potem trucizny wyłączyć... Jako że mój gulomierz wskazał 3/10, polazłem do mojego sympatycznego kolegi i dawaj go przekonywać że może jednak zrobimy to w pozycji bocznej. Nóżki się zegnie. Pośladki pieknie sie rozlezą i dostep do miejsca operacji będzie lepszy. Tyle że zamiast na stojąco, będzie sobie siedział. Co w sumie tez na plus można zaliczyć. Trwało to chwilę - i w końcu sie zgodził. Polazłem zadowolony do kantorka tylko po to, żeby 10 minut poźniej zagotować - tu gulomierz wskazał już 8/10 - bo mi pielęgniarka powiedziała że jednak się rozmyślił.

Nie - to nie. Rura, salto-mortadele, zabezpieczenie punktów i obszarów wrażliwych - po czym okazało się że w tej pozycji nie widać tej cholernej cysty. Wydawało mi się, że nie trzeba być Einstein’em do załapania idei, że jak się coś operuje w dupie to należy miło pośladki wypiąć - a nie ściskać...

Efekt? Plan: 40 minut, razem z czasem tzw. anestezjologicznym. Co raczej powinien byc zwany czasem pozachirurgicznym, bo w tym się mieści nie tylko moja procedura, ale też przygotowanie pacjenta, z myciem włącznie. A w rzeczywistości wszystko zajęło prawie półtorej godziny. Można w tym czasie wstawić implant stawu biodrowego...

A co się naklął że źle widać...

W sumie to Bogu powinienem dziękować, że się na moją modyfikację namówic nie dał - bo teraz pomstować nie ma na kogo.

wtorek, 27 kwietnia 2010

Myślenie magiczne

Że sie wszystko trafic może - wiadomo. Że sie trafia - co robić. Ale jak tu przesądnym nie być, gdy większość problemów i problemików trafia się w piątek po południu? Człowiek by chciał do domu jechać, wypić szklaneczkę odstresowywacza - chyba że jest bardzo zestresowan, to dwie - i oddać się słodkiemu lenistwu. Albo, ulegając mojemu ostatniemu szaleństwu, pojechac na dżima, wepchać słuchawki w uszy i przy leniwie nucącej Norah Jones wyrwać ostatnie rzężenie z płuc.

Tu ciekawostka - nie wiedziałem że podczas długotrwałego, ekstremalnego - 95-97% HRmax - wysiłku, wydziela sie tyle endorfin... To by tłumaczyło poniekąd wzrok rozmazany i dziwny wyraz twarzy u biegaczy na mecie.
Przy moim HRmax 184/min wystarczyło 36 minut, gdzie wkręciłem 170/min na starcie i doszedłem do maxa na finiszu. Przedziwne uczucie.


Dawno temu jakis nawiedzony socjolog wykonał ciężką pracę, która miała wykazać, która z grup zawodowych ma najwyższy współczynnik tzw. myślenia magicznego. Czyli, tłumacząc z polskiego na nasze: gdzie kryją się największe pokłady kołtuństwa. I tu dzonk był dość dramatyczny, mianowicie anestezjolodzy okazali się być ludźmi najbardziej wrażliwymi na piątek, cyfrę 13 - nie daj Panie koniugacji - drabiny, czarne koty i brak szczęśliwych majtek w groszki. Niebieskie. Z czego wniosek poboczny mozna wysnuć, coby zapytać anestezjologa kiedy najlepiej by było przyjść do zabiegu - i czy przypadkiem nie przynieśc mu czegoś. Jak wyżej wspomnianych majtek, szczęśliwego misia - pluszaka, czy flaszkę 18 letniego Bushmill’a laleczkę woodoo, do złudzenia przypominającą operującego chirurga.

To ostatnie jedynie w celu wbijania szpilki w dup pośladek, gdy zaczyna opowiadać świńskie dowcipy, pacjenta zaniedbując i operatywę przedłużając.

Rzecz jasna piątek ostatni nadszedł - pacjent sie znieczulił - i w wybudzalni wyć zaczał straszliwie. Jak to chłop, któremu hemoroida wycięli. Na nic nie zdały się moje czary mary - mimo wysycenia krwi truciznami pospolitymi, dalej syczał, prychał, prężył sie dzielnie i oczy wywracał. Zgłaszając na skali 1-10 ból w granicach ośmiu. Zamajaczyło mi znów przed oczami widmo ponure transferu do zaprzyjaźnionego szpitala - przyjaźń ta ma wiele wspólnego z relacja w czterdzielstoletnim związku, mówię tu o waleniu drewnianą kopyścią po głowie i wyrzucaniu interlokutorowi, że niecnotliwy był jak przysięgę na wierność składał - ale tu znów kolejna prawda życiowa wyszła na jaw, że do tanga trzeba dwojga. Czyli prócz pacjenta wrażliwca potrzebna jest pielęgniarka z sercem na dłoni, co to go morfiną otruje (rękami anestezjologa to czyniąc, rzecz jasna) a następnie ku transferowi przeć będzie. Bo jak nie - to sie pacjent dowie że wybór ma prosty: spanko w domu, we własnym łóżeczku albo zatłoczoną salę na IT, gdzie ludzie umieraja.

I poszedł do domu.

Dobra pielęgniarka to skarb.

poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Smerfetka

Jak sie trafi - nie ma przebacz...

Z niejakim zdziwieniem zauwazylem ostatnio ze miast jednej mamy dwie listy stomatologiczne. Nowa chirurg szczekowa - czy jak sie to poprawnie odmienia w polskiej gramatyce - nawiedzila nasz przytulny przybytek.

Nowe miejsce pracy niesie ze soba stresy, ktore jedni lubia a inni nie. Osobiscie lubie ten szmer w mozgu, gdy adrenalina przyspiesza krazenie. Nieco. Ale tez sa ludzie ktorzy stabilizacje cenia ponad wszystko, a konfrontacje z nowymi wspolpracownikami traktuja jako dopust bozy. I tu moze byc róznie. Mozemy trafic na takiego co to bedzie stres kompensowal marsowa mina i podejsciem niedostepnym. Moze sie trafic wrzaskun pospolity albo panikarz roztrzesiony. Ale to wszystko blednie w obliczu "swojego chlopa". I to niezaleznie jakiej ten chlop jest plci...

Wpadnie taki, smiech rubaszny wokolo rozsiewa, w plecy klepnie, trzy dowcipy opowie, z czego dwa swinskie a trzeci w ogole nie do powtorzenia, wszedzie go pelno, wszystko widzial, wszedzie chleb jadl... o piwie nie wspominajac... Jak sie do tego dolozy powierzchownosc nienajpiekniejsza i gracje smerfetki - rysuje sie mroczne widmo katastrofy...

Najlepsze na koniec - dziewcze bez pardonu wlomotalo w pacjenta dawke usypiaczy potrzebna do wykonania lewatywy u slonicy Kasia w zoo krakowskim, a nastepnie, zupelnie nie zrazone wytrzeszczem konkretnym personelu, zapodalo z usmiechem ze normalnie daje dwa razy wiecej.

Powiedzialem ze nie ma sprawy - moze dawac ile chce - ale sama im potem zorganizuje transport na intensywny nadzor. Bo ja pacjenta po wiadrze midazolamu do domu nie wypuszcze...

Modlitwa za oszolomow:

Panie Boze.
Miej ich wszystkich w opiece.
I trzymaj jak najdalej ode mnie.
Amen.

czwartek, 22 kwietnia 2010

Języki obce

Przyszło razu pewnego dziewcze całkiem młode coby sobie zęby rwać w ogólnym. I nie bylo by w tym nic dziwnego gdyby nie fakt że przyjechało z Etiopii. More or less. O ile miejsce urodzenia nie jest jakowąś poważną przeszkodą, o tyle skutki przetrwałe próby zbudowania Wieży Babel jak najbardziej. Dziewczę w lengłidżu nie mówiło ani dudu. Nadszedł tłumacz z odsieczą - po 30 funciszy za godzinę pracy polskiej* - tylko po to by przetłumaczyć że dziewczę żume guło z rana. Wybuchła wojna anestezjologiczno-nurska w której okazało się, że mowy nie ma żebym przeforsował swoje zdanie. I co z tego, żem był ją gotów po tej cholernej gumie znieczulić - dla porządku wspomnijmy ze to było dobrych kilka godzin przed zabiegiem - skoro żadna nursa nie chciała podjąć współpracy, Świętymi Wersetami z Gajdlajnsa dziarsko wymachując? I dziewczę sobie poszło do domu rozważyć dylemat gumowo-anestezjologiczny.

Przyszła dzisiaj powtórnie. Z tym samym tłumaczem. Tu muszę przyznać że mi się podczas pracy z nim przypomniał kawałek z "Lost in translation" (rewelacyjny Murray i piekna Johansson). Japoński reżyser trzyminutowej reklamówki z patosem i zadęciem tłumaczy coś po japońsku, po czym tłumaczka mówi do Murray'a: "Prosi by mógł pan trzymać głowię nieco bardziej w lewo". Tyle że u nas działało to w drugą stronę. Przetłumaczenie prostego pytania "Czy bierze pani jakoweś leki" zajęło facetowi dobre trzy minuty właśnie, ta mu odpowiedziała równie kwieciście, po czym przygotowany na spisanie epistoły 17 leków usłyszałem, że nie. Nie zażywa niczego.

W końcu poleźliśmy do anestezjologicznego, tłumacz za nami. Dziewczę szlafrok zdjęło, zostajac w niebieskiej fizolinie. I tak se pomyślałem po góralsku - a do pola. Poprosiłem tłumacza coby dziewczęciu przetłumaczył, że jak maskę przyłoże jej do twarzy to ma zipnać głęboko parę razy i wywaliłem go za drzwi. Nie będzie mi się tu Etiopczyk ślinił.

Co prawda miałem potem pewien problem z translacją, alem sobie przypomniał szkołę Szamana: wziąłem wenflonik, pokazałem na niego, na rękę i rzekłem "to tu". Ze zdziwieniem zauważyłem że nie tylko na Japonki ale też i na Etiopki działa. Podłączyłem wszystko, kciuk w górę i "łokej". Znowu się uśmiechnęła. Ja to jestem przystojny, jak rodzić pragne. Albo mój góralski akcent tak na kobiety działa. Po czym chciałem jeszcze ją uświadomić że może być jej w rączke ziazi ("Tu ała") alem nie zdążył bo ją koktajl Majkela Dżeksona wymiótł z powierzchni Ziemi. Gdzieś w kierunku Marsa.

W sumie powinienem zakosić przynajmniej trzy dychy. Plus dwadzieścia procent dla Szamana na tantiemy...
----------
*Czy się tłumaczy czy sie leży - 30 funciszy na godzine sie należy.

środa, 21 kwietnia 2010

Organizacja pracy

Jukejski system posiada kilka ciekawych odrębności - a w zasadzie osobliwości, chciało by sie rzec - które polskiemu doktorowi fundują opad szczęki. Jednym z takich właśnie dziwolągów jest pielęgniarka specjalistyczna. Dokonując wiwisekcji, nalezy oprzeć sie na jakowymś zdefiniowanym osobniku - zaanektujemy do celów badawczych nursa gastroenteroskopowego.

Nurs takowy wykonuje zabiegi endoskopii całkowicie samodzielnie. Pacjentów sobie bada, kwalifikuje, przygotowuje do zabiegu - w jego czasie sedację podaje, pobiera wycinki, opisuje - i nagrywa - całość procedury, po czym wysyła wszystko zgrabnie do dżipa celem dalszej obróbki.

Czyli w zasadzie jest to doktor - tylko że sie nazywa niedoktor. Choć to do końca tez nie jest prawda bo ją tytułuja wszyscy Mrs - pamietajmy o wywodzie Szamana o zwiazku chirurgów z kasta golibrodów; wiec: Mr albo Mrs a nie Dr - czyli na pierwszy rzut oka trudno odróznić ki zacz.

Jednakowoż ustawodawca brytyjski popadł w pewnego rodzaju schizofrenię decyzyjna, bo dajac uprawnienia lekarskie pielegniarce co do, zarówno, wykonywania zabiegu jak i postawienia diagnozy, nie udzielił jej błogosławieństwa na przepisywanie, zlecanie i samodzielnie podawanie leków...

Paranoja do sześcianu.

W zwiazku z powyższym anestezjolog - żeby o chwalipictwo nie być posądzonym, nie powiem kto - przepisuje tabletki na sranie, proszki na przeczyszczenie a nawet ordynarną lewatywę. Do tego autoryzuje użycie leków sedacyjnych - pomijam midazolam - ale fentanyl też tu się mieści...

Pikanterii zabawie dodaje fakt że w zasadzie każdy taki nurs posiada swojego konsultanta co to go nadzoruje. Radą służy. I przepisuje leki. Ale niestety tylko na papierze. Bo jak co do czego dochodzi, znowu słysze Abi, się byś tu podpisał...

Chyba sobie każę taką kartkę informacyjną dla pacjentów wydrukować:
"Sennakotu 4 tabletki i Picolaxu dwie saszetki - zmieszać, połknąć, popić. Do toalety biec, nie zwlekając.
Życząc miłego i owocnego srywania
Twój Konsultant Anestezjolog"

wtorek, 20 kwietnia 2010

Wulkaniku (wulkanu: specjalnie dla Lavinki ;) część dalsza...

Pandemonium część dalsza - czyli nuda. Nasz ortopeda dalej na Karaibach umartwia się z Tequila Sunrise w dłoni, z żalu wielkiego opalając sie leniwie, więc pacjenci poszli precz. Manago włosy rwie wirtualnie, ja mam luz realny. Ot, życie. Ktoś musi nie spać żeby spać mógł ktoś.

Radość z odblokowanych lotnisk nie trwała długo. Miało byc lepiej - a w Newcastlu wylądował jeden samolot z Aberdeen. Północna Irlandia zamyka się o 13, razem z Glasgow. Frankfurt właśnie stanął - skasowane są wszystkie loty za wyjątkiem pięciu. Jakoś - tak - wewnętrznie - jak sobie pomyślę że miałbym lecieć jednym z pięciu na 100 samolotów które zdecydowały się walczyć z Klejową Armata Lepaga to mam ciarki na plecach... Szczerze powiedziawszy - czy jednak nie lepiej sraczki dostać, w toalecie sie fortyfikując, niż zafundowac sobie kilka godzin ciągłego stresu pt. spadnie/nie spadnie? Toż to nawet zdrowi mogą paść na zawał... Dymy siwe doszły do Kanady, a odpryski do Japoni. Odpryski kryzysu branży lotniczej - cos tam nie doleciało z UK do Nissana i musieli produkcję wstrzymać.

Za to w piątek - lista odróbkowa. Zabukowało się nam 11 - słownie jedenaście - procedur w ogólnym. Kolorowy zawrót głowy... Może cześc z nich dalej na Kanarach siedzi ;)

Pandemonium

Wszystko się toczy ścieżka dobrze znaną. Rano wstajemy do pracy, szef nas wnerwia jak zwykle, kawę pijemy jak zwykle, sklep stoi gdzie stał, zakupy zrobimy - w domu wszystko po staremu... największy problem to korki na ulicach, największa fluktuacja w ilości kaw wypitych. Stąd każda pierdoła urasta do rangi problemu. Krew nam burzy to ze zajechał nam ktoś drogę, że w sklepie kolejka, ze dziecko pałę przyniosło ze szkoły...

Nagle okazuje się że wulkan, położony na Bóg-wie-gdzie położonej wyspie wywraca wszystko do góry.

W pracy nastało pandemonium. Jeden chirurg utknął w Austrii, drugi w Hiszpanii, trzeci na Karaibach. W sumie ten ostatni może o sobie myśleć "farciarz" - Karaiby są tanie, a okoliczności przyrody... Ech. Niektórym się w życiu powodzi. Dodatkowo zdechła wentylacja, więc lista spóźniła się o dwie godziny oraz ktoś pomieszał listę i pacjent uczulony na lateks wylądował na końcu kolejki.

Zastanawiam się czy to też wpływ wulkany czy jednak burdelnictwo pospolite...

W końcu jakoś się wszystko poukładało - dziadek co straszył że się nie obudzi, oczy otworzył, uczulona na lateks przeżyła, a ostatnia na liście, 80 letnia pacjentka dała się przekonać żeby stopę w miejscowym zerżnąć. Co prawda potem mi się Zuzanna pytała czemu ją uszkodzeniem mózgu straszyłem - ale to chyba zazgrzytało lost in translation. Bom jej tylko powiedział że ma szansę mała niepamiętania gdzie wieczorem zęby zostawiła...

Sklep stoi jak stał. Praca się nie zmieniła. Ale miejsca na prom do UK wyprzedane są na dwa tygodnie naprzód. Miejsca w Eurostr'ze tak samo. Brytyjska marynarka będzie przewozić awaryjnie turystów z Hiszpanii i Francji. Nawet jeden z dziennikarzy chciał się dowiedzieć czy podwodnych też użyją - bo to jego marzenie życia jest - przepłynąć się taka łódka - więc on gotów kajakiem do Francji popłynąć by wrócić yellow submarine...

Wystarczył jeden maluśki wulkanik.
Może za ten lateks trudno go winić - ale reszta to jego sprawka.

Rację miał kiedyś Szaman, pisząc żeśmy są jako ta mucha na końskim zadzie. Zapomniał tylko napisać że ta mucha jest okrutnie zarozumiała.

niedziela, 18 kwietnia 2010

M.A.S.H



Historię chyba znają wszyscy. Amerykański szpital wojskowy w Korei. Sokole Oko oraz jego dwóch kolegów po fachu, chirurdzy, rozpoczynają swoją służbę. Historie z sali operacyjnej są przeplatane historiami szaleństw którym po pracy oddaje się cały personel.

Dość ciekawe studium postaw psychopatologicznych lekarzy. Mieszanka zaangażowania w pracę, nieustającego stresu, wiary we własne możliwości i płynące stąd poczucie niejakiej bezkarności, próba ochrony przed wypaleniem zawodowym. Interesujące. Jednak jako komedia się nie sprawdza. Chyba odzwyczaiłem się od od tego typu narracji.

Mimo wszystko, z podanych wyżej przyczyn, polecam.

Tak na marginesie: serial był chyba bardziej komediowy. Choć już bez Donalda Sutherlanda w roli Sokolego Oka...

sobota, 17 kwietnia 2010

Summa summarum

Pan Prezydent został pochowany w mieście, z którego Honorowego Obywatelstwa zrezygnował, gdyż ta inicjatywa PiS-u spotkała się w Krakowie ze zdecydowanym protestem mieszkańców.

Gratuluje wszystkim, próbującym znaleźć jakiekolwiek sensowne wyjaśnienie zaistniałej sytuacji.

abnegat

PS.Jeżeli ktoś chciałby mi tłumaczyć że wyrzucanie PiSowczykom pochowania Pana Prezydenta w (...)możliwie najlepszym miejscem pochówku jakie udało się załatwić, jest mniej więcej tak samo podłe jak zarzucanie rodzinie zmarłej babci, że zamiast pochować pod płotem wywalczyła u proboszcza lepsze miejsce przy kaplicy. A już zupełnie żałosnym prostactwem wobec ludzi pogrążonych w żałobie jest indagowanie ich jeszcze przed pogrzebem jak się udało to miejsce załatwić... et cetera, ad mortem defecatam - uprzejmie informuje że jestem anestezjologiem a nie psychiatrą.

Gdyby jeszcze ktokolwiek chciałby polemizować, uprzejmie informuje ze oczekiwałem godnego, stonowanego, pełnego szacunku dla Głowy Państwa pochówku w Warszawie.

Zamiast tego wyszła - farsa.

Bóg mi świadkiem - polityką się brzydzę.

Politykami również.

środa, 14 kwietnia 2010

Kraj równych ludzi

Rozumiem - tragedia. Rozumiem - śmierć bliskich. Empatia mnie w środku ściska, zawsze. Ale czy coś się komuś z tego dobrobytu we łbie nie poprzestawiało?

Kiedy 1 czerwca zeszłego roku 228 osób zginęło w odmętach Atlantyku - dzieci, kobiety, ludzie różnych narodowości - jakoś nikt o żałobie nie pisał, kondolencji nie składał. Za skurwysyna jasnego nie przypominam sobie żeby ktokolwiek kwiaty w brazylijskich, francuskich czy niemieckich barwach narodowych kupował i przed ambasadami układał w stosy.

Niedawno bandyci, bodajże w Meksyku, waląc bez opamiętania z broni maszynowej, rozstrzelali - nie, ZAMORDOWALI - cały autobus dzieci. I też jakoś sobie nie przypominam słów współczucia polskich elit politycznych czy umysłowych. Żadne ONZ nie wysłało obserwatorów. Pies z kulawa noga się nie zainteresował. Informacja spadła z newsów po 24 godzinach.

Czy ktoś by mi mógł, do ciężkiej cholery powiedzieć - co to za pomysł jest żeby Ś.P Prezydenta chować na Wawelu? Jeżeli z takiej że był prezydentem, to uprzejmie oczekuje że w stosownym czasie spoczną tam Panowie Jaruzelski, Wałęsa i Kwaśniewski. Czego im broń Boże nie życzę, pogrzebu przedwczesnego znaczy, ale miejsca spoczynku to i owszem.

Czym się niby nasz były Prezydent zasłużył żeby na Wawelu spocząć?

Że w katastrofie zginął? W tym kraju masa ludzi w katastrofach zginęła i nikt ich na Wawel nie ciągnął. A prezydentem był w mojej ocenie beznadziejnym.

Kiedyś, dawno temu, Zakopianką szalał samochód z posłami. Wiem co mówię, bo mój przyjaciel dobry powiedział, cytuję: "Zapierdalałem za straceńcem bo chciałem zobaczyć ładny wypadek. Alem się nie był w stanie za nim utrzymać". Koniec cytatu. Dodam uprzejmie że kolega był samobójca poruszającym się BMW 320. I NIE BYŁ W STANIE SIĘ UTRZYMAĆ ZA BUSEM. Na Zakopiance. Gdzie bus wyprzedzał na trzeciego, na ślepych zakrętach, grzejąc ile fabryka dała. Koniec tej opowieści jest straszny: zginęli ludzie. A potem nastąpiła farsa. Bo na poboczu, w miejscu gdzie zginęli, stanął pomnik. Piękny, murowany, z metalowym cusiem do skoczni narciarskiej podobnym na wierzchu, żeby pamięć ludzka o tragedii przetrwała. Nasze pogotowie w tym czasie jeździło dwudziestoletnimi rozwalającymi się samochodami, z przebiegiem sięgającym 400 tys. I nie było skąd pieniędzy wziąć na sprzęt. Na nic. Nie było defibrylatora, monitorów, desek, kołnierzy... Szyny Kramera i "trójca". A pomnik ponoć kosztował podatników dwa miliony. Ponoć. Nie wiadomo po co postawiony - bo zasługi w jeżdżeniu z kierowcą-samobójcą nie widzę.

Kraj równych i równiejszych.

Co tam Wawel.

Mauzoleum postawmy. Zaraz po koronacji. Beatyfikacji. I kanonizacji.

PS. A to rozwaliło mnie zupełnie - i doszczętnie. Katolicyzm polski w całej krasie.

wtorek, 13 kwietnia 2010

Jak robić kasę

W sumie jest to bardziej niż proste - należy posiąść coś czego pożądają inni - a następnie sprzedawać toto za gruba kasę. Im towar bardziej deficytowy, tym bardziej pożądany, ergo - droższy. a jakiż to towar jest teraz najbardziej poszukiwanym wśród braci anestezjologicznej? Ultrasound Guided Regional Anaesthesia. Czyli z polskiego na nasze tłumacząc wbijanie igieł różnych i przeróżnych pod kontrola USG. Okazało się bowiem że o wiele przyjemniej jest w pacjenta igły wbijać jak się wie w co te igły się wraża. I tu świat jak zwykle podzielił się na cwaniaków co szybko podłapali temat, opracowali materiały i zarabiają kasę oraz na tych co jak zwykle w ogonie kasę płacić muszą.

Co robić.

Kursik bardzo przyjemny, grupki czteroosobowe, stacje przygotowane pod kątem wszystkich możliwych nerwów i bloków. W dodatku na pozorantów - wolontariuszy wzięli studentki drugiego roku medycyny (choć jedna, łeb bym dał sobie urwać, może i z drugiego roku, ale liceum...) - więc mimo jedenastu godzin zajęć anestezjologiczna banda potulnie łazi i w różne miejsca sondy przykłada. A szczególnie męska część tej bandy.

Dodatkowo walorów przydają piękne okoliczności przyrody, jako że zajęcia odbywają się w nowym i przyjemnym Queen Campus w Stockton-on-Tees .

Jutro druga cześć. Na szczęście tylko dziesięć godzin - to może się człowiek w spokoju wieczorem winka napije. Dziecko mi się urodziło to jest okazja.

...?...

Nniee, to co czternaście lat temu... Dziecko jest dziecko - wypić zawsze można.

czwartek, 8 kwietnia 2010

Wiosna

Powietrze pachnie inaczej.
Słońce świeci inaczej.
Nawet chirurg się do mnie dzisiaj uśmiechnął - zagadując ludzkim głosem. Znak to widomy ze wiosna na wyspy nadeszła. Zimna, mokra - ale jest. Z żonkilami zasadzonymi wokoło, które wypierają pomału krokusy.



...maaaaam jeszcze wina łyk
i pije go już dziś....


A tutaj śliczna Norah i prawie-że-nóweczka "Rasing for chasing pirates"

środa, 7 kwietnia 2010

I po Świętach

Kultywowanie życia rodzinnego w czasach internetu podłączonego literalnie do wszystkiego jest trudne. Wszystkie te iPody, X-boxy, Freesaty i PeCety bez większego wysiłku wygrywają z układaniem puzzli czy malowaniem jajek. Kurzych.

Ostatnim hitem jest program na iPoda, który to ma nam umilić czas przebywania w Świątyni Dumania. Czy jak tam inaczej nazwać sracz. Mianowicie po odpaleniu programiku wchodzimy na czat, gdzie tysiące podobnych nam nieszczęśników wymienia się poglądami w trakcie defekacji.

Ta cywilizacja musi upaść.


Jednak w Święta należy podjąć Wysiłek. Który odpłacił nam za poniesiony Trud - zasiedliśmy w końcu przed telewizornią coby wspólnie ponapawać się 10 muzą.

Na pierwszy ogień poszedł "The Prestige".



Doskonałe role Hugh Jackman'a i Christiana Bale (jakoś tak nieprzeciętnie go lubię od czasu Equilibrium), którzy, opętani obsesją udowodnienia który z nich jest lepszym magikiem, posuwają swoją wojnę o jeden most za daleko. Jeżeli do tego doda się Scarlett Johanson - która na mnie działa subpercepcyjnie, bo sam nie wiem czemu, a podoba mi się okrutnie - oraz Michael'a Caine'a, wyjdzie nam mieszanka doskonała. Dodatkowym smaczkiem jest rola Davida Bowie jako profesora Tesla. Panowie magicy będą coraz bardziej dożarci w swojej walce o prymat, piękna Scarlett kusić będzie wdziękami swemi, a my z niepokojem odkrywać zaczniemy coraz bardziej zakręcona historię.

Podbudowani miłymi wrażeniami, po obowiązkowej trzydziestominutowej przerwie, zasiedliśmy do "New moon" czyli drugiej części tasiemca o pijawkach.



Musze przyznać że czegoś takiego w życiu nie widziałem. Produkcja pobiła Harrego Pottera głębokością wielowymiarowej analizy charakterów głównych bohaterów, "Trędowatą" realistycznym podejściem do życia a "Skarb Narodów" z Kejdżem jest tandetą w porównaniu z wartościami demokracji zaprezentowanej w jednej z ostatnich scen filmu.
W skrócie można by streścić rzecz następująco: wampir ma wyrzuty bo panienka chce być nieśmiertelna - a on wie co to za ból. Ostatecznie w przeszłości jego też ktoś tam użarł. Miotany miłością i konfliktem serologicznym, nie wiedząc co z nieszczęśnica począć - czy ją zeżreć czy raczej spłodzić małe pijawki - idzie w dal sina. Żeby było romantycznie, zamieszkuje w pokoju z widokiem na pomnik Cristo Redentor, któren to, jak ogólnie wiadomo, króluje nad Rio de Janeiro. Muszę przyznać że słyszałem o zapotrzebowaniu na trumny, olejki do opalania z PDF 100 i filtry tłumiące skutecznie wszelkie zapachy - ze szczególnym uwzględnieniem baraniny z czosneczkiem - ale żeby wampiry miały jakoweś inklinacje w kierunku Chrześcijanizmu... Odebrało mi mowę. Porzucona panienka, będąc na ciężkim głodzie endorfinowym, zaczyna mieszać we łbie biednemu mięśniakowi z rezerwatu, który - zupełnie nieprawdopodobne - jest wilkołakiem. Najwyraźniej nasza milusińska musiała mieć coś z pudla, bo uczucie wybucha nam tu gwałtownie choć wyraźnie jednostronnie. Znak to widomy że krwiopijca jaja sobie jeno robił i do nieszczęsnej przekąski powróci. Panienka, jak to każda istota ludzka mająca ciężki niedobór środków uzależniających, zamienia sobie uzależnienie endorfinowe na adrenalinowe. Jeździ motorem, rozwalając sobie pusty łeb i skacze z klifów coby swe ciało młode a dziewicze nieco ochłodzić. W końcu dochodzimy do grande finale który jest tak głupi, że nawet mój czternastoletni młodzian nie zdzierżył i poszedł robić kanapki. Zaczyna mi się podobać jego gust. Ostatecznie krwiopijca (to po śmierci w Harrym Potterze tak mu się porobiło?) wraca a psowaty dostaje kosza i ze skowytem uchodzi w dal sina. Czego nie rozumiem, tego skowytu, bo ostatecznie zawsze ma możliwość przygruchania sobie jakiejś miłej jamniczki i doczekania miotu które będzie przynajmniej miało w czaszce coś ponad sznurek do przytrzymywania uszu.
Gdyby ktoś tego nie widział, to mu serdecznie gratuluję i zachęcam do pozostania w tym stanie. Unikać jak ostatniej zarazy.

Jako że młodzież polazła sobie w cholerę, zdruzgotana filozoficzną głębią produkcji z Hoolyy-Woodoo, po krótkiej naradzie odpaliliśmy stare kino z Catherine Deneuve. "Belle de jour" czyli "Piękność dnia".
W skrócie jest to historia całkowicie chybionego małżeństwa. Panienka wydaje się za chłopa chyba dla pieniędzy, bo sypiać z nim nie może. Trzęsie ją obrzydzenie i ogólna niemoc. Z tej niemocy - a po części z nudów - targana pożądaniem mrocznym, miast powiedzieć chłopu że do seksu potrzebuje bata i przyjemnego w dotyku lateksu, lezie do burdelu gdzie odnajduje swoje prawdziwe ja. Co doprowadzi do seksu z facetem ze złotymi zębami i sparaliżowania jej męża po strzelaninie ze wspomnianym złotozębym. Fine.

Do tej pory mam opad szczęki.

Nie mam bladego pojęcia dlaczego film ten wzbudza u krytyków oraz widzów zachwyt szczery. Jest płaski jak naleśnik i nudny jak flaki z olejem. Wszelkie pienia nad Bunelem, któren to niby odkrywać ma mroczne tajemnice ludzkiej duszy, są dla mnie pianiem kastratów - jak ktoś nie wie co ludziom po łbie chodzi i co potrafi im się z seksem skojarzyć, niech sięgnie po Markiza de Sade. "Justyna, czyli historia cnoty uciśnionej" na ten przykład. Facet w XVIII wieku opisywał sodomię z gomorią, a tu nagle Catherine pokazała nagie pośladki i wielkie halo. Bo niby ta jej mroczna natura to wizja jak ją stangreci chędożą w parku, po wcześniejszym solidnym wybatożeniu. Mamusiu... Do tego ten nieszczęsny kochanek ze złotymi zębami i dziurawą skarpetką. Też mi metafora.



Jedyne pytanie które w zasadzie mi się kołacze po głowie po oglądnięciu tej ramotki to czemu reżyser postrzelił i sparaliżował Bogu ducha winnego chirurga. Kryptoanestezjolog?

---------
PS. Dziękuję za wszystkie życzenia :)

sobota, 3 kwietnia 2010

Świątecznie

Kurczaczkowo - i tenisowo :)



Dużo wody w poniedziałek.

piątek, 2 kwietnia 2010

czwartek, 1 kwietnia 2010

Genotyp igłofobii

Ból - wiadomo. Dobry jest. Ostrzega o niebezpieczeństwie czającym się wewnątrz - czy nadchodzącym z zewnątrz. Uczy że robienie sobie ziazi jest niedobre. Co prawda Heller w "Paragrafie" postulował wstawienie w czoło czerwonej diody jako bardziej ludzkiej i mniej upierdliwej od oryginalnej, ale wylazł z niego humanistyczny optymista. Czy raczej optymistyczny humanista. Mianowicie patrząc na ilość zaćwiekowanych osobników, co to w dupie mając sygnały ostrzegawcze organizmu kaleczą się gdzie i jak popadnie, myślę że nawet ból nie jest w stanie uchronić człowieka przed zachowaniem autodestrukcyjnym. Biedną diodkę zalepiło by się plasterkiem czy gumą do żucia i tyle by było z niej pożytku.

Ostatnio widziałem szczyt mody gwoździkowej - mianowicie baba przyszła z wharatanym bretnalem w mostek. Co prawda rzeczony bretnal był malutki i główkę miał diamentową - ale jednak. Myślę że dożyję czasów gdy CT mózgu nie da się wykonać z powodu tkwiących w nim gwoździ. Przy tej wizji kółko w nosie wydaje się być nobliwym dodatkiem do spinki w krawacie.

Jako że gwoździe widziałem już wbite w nos, język, pępek, wargi, nie tylko te na twarzy, napletek, worek mosznowy, łechtaczkę, sutki - uprzejmie informuję chcących torować nowe ścieżki że jeszcze nie widziałem nikogo, kto wbiłby sobie gwoździa literalnie w dupę. Co mnie poniekąd zdumiewa - bo jak wszędzie to czemu nie tam?


Nieodmiennie - a im jestem starszy tym bardziej mi się ten objaw nasila - zadziwiają mnie różnice pomiędzy Płcią Piękną a brzydką. Nie mówię tu Broń Boże o biuście - po ostatnich wygłupach dostałem embargo - póki co skupimy się na zdecydowanie innych aspektach. Jedną z takich różnic jest wrażliwość na ból oraz widok krwi.

W skali roku może się trafi jedna, góra dwie przedstawicielki, które na igłę reagują zimnymi potami. Brzydale natomiast prezentują pełny zespół wazowagalny przynajmniej ze dwa razy dziennie, co szczególnie ciekawe - również ci co są wytatuowani z włosami włącznie. Jako że mi dzisiaj jeden taki wywinął orła, a potem rzecz jasna próbował zwalić swoje męskie zachowanie na wpływ trucizn odwracalnych com mu je podał, wyjaśniłem mu swoja teorię ewolucji igłofobii.

Mianowicie wszystkie te chłopy twarde, co to krwi się nie bały, w czasach pradawnych wojen rzucały się na siebie i wrażając sobie żelazo gdzie popadnie, katrupiły do ostatniego tchu. Przeżywali tylko Ci którzy przed bitwą zesrali się ze strachu, bądź ordynarnie krew im z mózgu odpłynęła w buty. I tylko te sieroty przekazały swoje geny dalej - stąd dzisiaj 90% chłopów na widok igły zielenieje, osiągając momentalnie 35 tętna i 60/0 mmHg ciśnienia. Co z medycznego na nasze przekłada się na chłopa nieprzytomnego, walącego malowniczo łbem w posadzkę. Szczególna radość mi to sprawia gdy wykonawcą wyżej opisanego salto-mortadele jest osobnik wielki, muskularny, co to tygrysy jada na śniadanie, zapijając spirytusem z gwinta. A na widok igiełki robi mu się bęc...

Przyglądnijmy się kobietom. Ta co na widok krwi była wrażliwa, zazwyczaj zostawała paszą dla drapieżników zaraz po pierwszym porodzie. O pierwszym krwawieniu nie wspominając. Przeżywały tylko te - i przekazywały swoje geny dalej - które zeżreć się nie dały.

Żeby teoria była prawdziwa, gen igłofobii musi być sprzężony z chromosomem Y. Ponoć jest tam tylko 78 genów, ale kto wie. Może się dla jednej - cieniuśkiej, chciało by się rzec - nadwrażliwości miejsce znajdzie?

PS. Kobiety wrażliwe, choć ultrarzadkie, opiszemy genem recesywnym wielopozycyjnym - jak na ten przykład przypadek fiołkowych oczu czy białej skóry albinosów afrykańskich.