czwartek, 18 marca 2010

Deja vu

A long time ago, in the galaxy far, far away...

Moje pierwsze dni w Północnej Anglii. Nieco nudno. Rodzina dostępna tylko weekendowo, żadnych znajomych. Z nudów zapisałem się na dżima. Stawiłem się ochoczo na wstępną ocenę wydolności oraz pomiar obwodów i oporów, po czym poszliśmy na salę. Tum dostąpił wtajemniczenia w wajchy i dźwignie - którem już znał z moich przygód wcześniejszych, choć w czasie odległych - oraz przyrządów co to miały ze mnie zrobić cud piękności nieziemskiej.

Ponieważ niefrasobliwie zaznaczyłem na formularzu że zależy mi głównie na poprawie wydolności, zwiększeniu siły, poprawie sylwetki i utracie wagi, mój plan, ustalony przez zawodowego trenera przypominał zestaw obowiązków kamieniołomiarza, osadzonego za zdradę stanu. Pominę tu wszystkie ćwiczenia ciężarkowo-wajchowe, które zawsze powodowały u mnie długotrwałe uszkodzenia zakwasowe mięśni, bo jako chłop prawdziwy rwałem i targałem wszytko do ostatnich potów; chciałbym się skupić na sprytnie skonstruowanym torze przeszkód, złożonym z niewinnie wyglądających urządzeń, które tak naprawdę są sadystyczno-masochistycznym wytworem szalonych umysłów od marketingu sportowo-zdrowotnego.

Mój plan zawierał 3 minuty rozgrzewki na rowerku i trzy pietnastominutówki: chodu na bieżni, wiosłowania i cross-trainera, zwanego również nieprawidłowo stepperem.

Powiedzmy to szczerze.

Na pytanie jak z moja kondycja, odpowiedziałem, nieco poprawiając swoją ocenę, że jest ona beznadziejna. A mimo to sadysta-trener zadał to co powyżej. O Mater Dei... Tragizmu nadchodzącym wydarzeniom dodawał fakt że jestem samcem stuprocentowym. Czyli zawsze się nad kobietą pochyle, w drzwiach przepuszczę, kwiatka niezapowiedzianie nawet kupię - ale w tym mieści się również niezdolność do przyznania, że ktoś może wypić więcej ode mnie oraz chęć pokazania światu jakim to silny jest i wspaniały.

Po trzech minutach rozgrzewki na rowerku dostałem zadyszki. Wlazłem na bieżnię. Zazezowałem sąsiadowi przez ramię - truptał sobie z prędkością 12 km/h, zapatrzony w dal. Ha - to ja się tu żadnymi spacerami poniżał nie będę - przyłożyłem 10 i zacząłem spokojny bieg. 40 sekund później pomyślałem ze był to najgłupszy pomysł na świcie, po minucie zrobiło mi się ciemno przed oczami i dostałem zaburzeń rytmu. Symulując kontuzję nogi - co pozwoliło pochylić się nad nią, maskując tym samym konieczność padnięcia na podłogę z powodu niewydolności krążeniowo-oddechowej - uciekłem w stronę wiosła. Toż mnie jakaś rączka i krzesełko zabić nie powinny. Mając jednak w pamięci klapsa, jakiegom dostał od bieżni, zacząłem pomaluśku. Ot, piaty bieg - czyli połowa obciążenia, i ruszyłem. Nieszczęściem przysiadł się po prawej stronie jakiś umierający ze starości emeryt, który tempem 40 pociągnięć na minutę zaczął urządzenie szarpać. Nie mogłem być gorszy. Jak sobie łatwo wyobrazić, po około 2 minutkach powtórzyła się sytuacja z bieżni - tym razem zasymulowałem kontuzję ręki. Żeby mieć choć jakiekolwiek usprawiedliwieni, zazezowałem na emerytowy poziom, oczekując pierwszego. No, max drugiego. Życie bywa okrutne - rzecz jasna wiosłował sobie z maksymalnym obciążeniem na 10 stopniu. Z uczuciem niepokoju polazłem na cross-trainera - czy stepper, jak kto woli. Wybrałem taki z daleka od innych, ustawiłem przepisowy poziom 6/25 i pomaluśku podjąłem pedałowanie. Tu wytrzymałem 3 minuty, co składam na karb wcześniejszych ostrzeżeń i wyjątkowo spokojnego tempa.

W domu przegrzebałem net, poczytałem wszystkie możliwe porady dla grubasów w stanie beznadziejnym i zacząłem walkę z materią. O jej postępach informuje od czasu do czasu, nie ma sensu się powtarzać. Jednak jedno zdarzenie jest dość ciekawe: mianowicie, gdym był już bardzo zaawansowany w ćwiczeniach - potrafiłem wtedy przetruchtać 2 minuty (7 km/h)/przejść 3 minuty(6 km/h) x 6 cykli - przyszła sobie para, takie rześkie piećdziesięciolatki, które z prędkością zupełnie nieosiągalną dla mnie, bo 10 km/h poleciały 15 minut. Piętnaście minut. I pamiętam jak mi wtedy się z zazdrością patrzyło na nich - cholera, czempiony. Toż mi życia braknie...

Przedwczoraj poszedłem sobie na dżima coby troszkę potruchtać. Staram się teraz truchtanie ograniczać żeby stawy oszczędzać, kondycję wyrabiam cross-trainerem i wiosłem głównie, ale od czasu do czasu trzeba jednak osiągi z bieżnią skonfrontować. Wlazłem na maszynkę równocześnie z dżentelmenem circa jebałt w tym samym wieku. Może parę lat młodszym. Dobrze zbudowany, muskulatura słuszna, sylwetka w żadnym stopniu nie przypominająca mojej miszelinowatej opony - i zaczęliśmy pikać ustawieniami. Ruszyliśmy w tym samym czasie. Jako że mi chodziły po głowie 2 godziny ciągłego truchciku, postanowiłem zaatakować na moim stuprocentowo tlenowym poziomie, czyli 8 km/h. Mój towarzysz ustawił to samo i zaczęliśmy. Gdzieś po pięciu minutach przypomniało mi się że nie mam tyle czasu - i będę musiał skończyć po godzinie. Więc sięgnąłem do pulpitu i podniosłem troszeczkę prędkość do 9.1 km/h. Mój współbiegacz też sięgnął do swojego, bieżnię zwolnił i sapiąc jak lokomotywa z urazą popatrzył w moją stronę. I przypomniało mi się jak dwa lata temu patrzyłem z zazdrością na ludzi którzy mogą biegać piętnaście minut bez przerwy...

Trochę zeszło. Ale udało się. Mimo stu kilogramów wagi potrafię dzisiaj przebiec 5 km w czasie poniżej 30 minut, już niedługo, gdzieś pod koniec kwietnia, powinienem być gotowy do 10 km poniżej godziny. Teraz zajmuje mi to 66, 67 minut. I zastanawiam się, czy zdążę. Bo chcę pobiec ten pieroński maraton w 2012, a cel jest morderczy - czas poniżej 4 godzin... Problem w tym, że nie mogę ćwiczyć bardziej intensywnie bo zaczynają mnie stawy napierniczać.

Starość nie radość.

Ale - z drugiej strony - póki życia... ;)

20 komentarzy:

Anonimowy pisze...

no dobra,namówiłeś mnie. Wstałem o 5:40. Zaczynam bieganie,

pozdrawiam Piotr

Jakiśktoś pisze...

zazdrość zżera ... Ja dobiegnę do autobusu 50 metrów i serce w gardle, a wątroba w kolanach.
Nijak biegać więcej i dłużej.
Nie to, że prób nie było. A i owszem były - ale żałosne jest przebiegniecie kilku kroków i wygląd człowieka jakby właśnie rzeczony maraton ukończył. Nie wiem czy te kilka kroków to choć minutę trwało...
Przypadek beznadziejny! Zero wydolności oddechowej, wytrzymałości i wszystkiego co tylko można mieć /lub nie mieć/

akemi pisze...

A potem przeczytamy o Twoich wyczynach w "Między nami wykończonymi sportowcami";-)

Anonimowy pisze...

A możesz zdradzić gdzie odbędzie się ten maraton, w który celujesz?

Sprawa stawów podczas intesywnych ćwiczeń to bolesna sprawa. Ciut o tym wiem :) Kolanka się kłaniają (słaniają ;)).

Opisane wysiłki na bieżni kojarzą mi się jednoznacznie z:

http://www.youtube.com/watch?v=umLbBVc94js
;D

T.

abnegat.ltd pisze...

Piotrze, Dzizzazz, 5:40???
Toz to jeszcze ciemno ;)
Wytrwalosci zycze.

JK, minuta to bardzo dobry poczatek. Nawet tego nie mialem ;)
Po mnutce truchtu - 4 minutki marszu. I tak 6 razy. A potam 2 minutki truchtu...
I tak pomalusku to sobie idzie.
Nie mowiac o zrzuceniu, na dzien dzisiejszy, jakowychs 12 kg. Pomalu zatluke ta opone ;)

Akemi, byle nie w sekcji "Niewyjasnione zgony" ;D

Nomad, to do roboty trza sie brac. Opona atakuje podstepnie - m.in. optyke zmienia i czlowiek nie widzi jak mu sadla przybywa...
:]

T., Virgin London Marathon (virgin to firma i sponsor a nie bieg dla dziewic...)
:D
Ja mam problem ze skokowymi, obie nogi kialem zlamane to i teraz w dupe mi daja.

Anonimowy pisze...

O 5:40 póki co u nas już jasno jest. Do 28 marca, bo cholery zegarkiem będą manipulować (po co to komu...) :)

W takim razie będziem monitorować powyższy maratonik.
Warunek - musisz zgłosić swój udział jako Abnegat ;)

T.

Anonimowy pisze...

Łomater Dei, ale masz parę!!!
Ja zawsze, czy w formie, czy bez formy, wchodzę na piąte piętro do rodziców ledwo leząc.
Nie wiem w czym rzecz, na 50 m basenie pływam godzinę żabą bez przerwy, rowerem do roboty popylam, gdzie mam skarpę, pod którą muszę ostro zaswuwać, a schody ni chusteczki.
Nic nie kumam.
nika

Anonimowy pisze...

Łomatko... za każdym razem jak jest mowa o ćwiczeniach to mam wyrzuty sumienia. Powinnam ćwiczyć regularnie ponieważ 1) uszkodzony kręgosłup 2) tusza, ale oczywiście tego nie robię... na zachętę dla wszelkich michelinopodobnych - to nie musi być masakra i zadyszka wcale :) mój organizm ćwiczenia lubi, po pierwszym tygodniu zakwasowym i na miękkich nogach cielsko się świetnie dostosowuje, takoż serce które powinno ledwo zipać rewelacyjnie znosi obciążenie i truchcik na bieżni podnosi mi tętno mniej niż mojej koleżance lżejszej o 25 kilo i z ogólnie lepszym stanem zdrowia i kondycją. Więc uprzejmie proszę się nie zniechęcać z góry i zaczynać od 'tak się nie da'.
moje ostatnie postanowienie noworoczne: wrócić na ćwiczenia po oddaniu raportów, czyli circa pod koniec kwietnia. ciekawe czy mi się uda...
Aya

Nomad_FH pisze...

Ja właśnie tak kombinuje - w sumie z pracy nad Wisłę, czy na Błonia daleko nie mam, jakby tak po pracy zamiast jechać pierwszym busem - jechać którymś tam z kolei hmmm i iść sobie trochę biegać - zawsze to jakiś pomysł.
Tylko, że znając mnie - po biegu bym się uraczył małym jasnym i efekt biegu w pizdu ;)

abnegat.ltd pisze...

T., to bedzie latwe - wystarczy obserwowac kto trupta na koncu ;[|]

Nika - uraz z dziecinstwa?;)
A serio-serio to moze akurat tam onne misnie sie uruchamiaja, nietrenowane - i poziom CO2 rosnie...

Aya, tak jest - jak to powiedzial podchmielony dzentelmen dziewczeciu ze skrzypcami co sie pytalo jak sie dostac do filharmonii: cwiczyc, cwiczyc i jeszcze raz cwiczyc :)

Nomad, ciekawostka taka ze im wiecej trenuje tym mniej pije 80... Ostatnio prawie wcale. To zaczyna byc wrecz grozne dla organizmu :[\]

Anonimowy pisze...

Abi, kurczę felek, rację masz, jak zawsze :-)))
nika

SivEfverlund pisze...

Abi, mam wyrzuty sumienia!!! Zachęcałam Cię do Spinningu...a to mogłoby Cię zabić:)))
Nie poddawaj się, trening czyni mistrza. Dasz radę w tym maratonie. Ja na swoją kondycję nie narzekam, ale uprawiam sporty regularnie od wczesnego dzieciństwa. Tylko kalorie jakoś ode mnie ostatnio strasznie uciekają...:(

Anonimowy pisze...

Nomad, piwem byś się raczył na "Szlaku Orłów"? ;-P
Nota bene, czasami widuję panią Tereskę z psem :-)
nika

Zadora pisze...

Kurcze jaki "dzedaj" nam tu rośnie!
A na oponkę nie lepszy sposób Kovalika? :)

abnegat.ltd pisze...

Nika, bylo nawet takie imie: Mamracja ;)

Siv, ale ten spinning nie wyglada jakos masakrycznie :[|]
Na biezni pale ca. 1000 kcal/h a na crosstrainerze jakies 1200. Z tego co pisalas, to jest podobny wydatek energetyczny. Moze bym przezyl ;) choc na pewno nie na sali gdzie trenuja rekordzisvi :D

Greg, ale po nim straszliwie glowa boli...
:D

Nomad_FH pisze...

Nika: szlak orłów?

Anonimowy pisze...

Naprawdę podziwiam . I zazdroszczę. I znowu podziwiam. Chciałabym się za coś zabrać, bo mi kręgosłup nawala ale misię nie chce :(
ruda_

Anonimowy pisze...

@ Nomad, pomyliłam się "Szlak Orlich Gniazd" miało być. Tzn. te wszystkie knajpy nad Wisłą świętej pamięci "Rybitwa" itd. Chyba się tylko "Mewa" ostała.
Mordownie straszne :-D
nika

Nomad_FH pisze...

Heh, a tego określenia to nie znałem :D
Ja akurat z knajp krakowskich to znam bardziej pod kątem muzycznym (klimaty rockowe, gothic, metal), ew. pod kątem - gdzie można spokojnie usiąść z kumpelą/dziewczyną i pogadać, albo dobrze (a tanio) zjeść :D
Właśnie ostatnio odkryłem pierwszą w krk restaurację Asia&Go - trzeba będzie wypróbować :D

Nomad_FH pisze...

A co do mordowni - znam jedną przy ul. Kurniki - mordownia mordownią, ale mają niezłe pierogi :D
Podobnie jest mordownia niedaleko Nowego Kleparza, gdzie też się czasem bywało :D
Nie mówiąc o wrocławskiej Jamie Micha :D