środa, 19 sierpnia 2009

Koversada - raport specjalny



Chorwacja. Dżizzazzzz. Mogę nie jechać na narty w zimie, mogę odpuścić każdy wyjazd – ale tydzień w krainie golasów jest zdrowiu psychicznemu niezbędny. Dlatego też co roku cierpię srodze z powodów poparzeń, udarów termicznych, kaca i innych przyjemności związanych z tak zwanym wypoczynkiem na świeżym powietrzu.

Piękno młodych biustów jak zwykle dostarczone jest przez naszych sąsiadów z zachodu oraz południa – choć tych drugich zdecydowanie mniej. Wszyscy snują się łagodnie i spokojnie w palącym słońcu, jedyna aktywność związana jest z olejkowaniem oraz schładzaniem – to drugie w Adriatyku, który w tym roku ma 28 st.C.

Jako że abnegaci wszystkich krajów mają źle w głowie, zamiast drabinki do wchodzenia do wody używam trampolinkiy – nawet czółkiem udało mi się zrobić tak zwaną blaszkę. Piecze do teraz.

Pro forma: ceny zwariowane, rybka w knajpie w środku Vrsar’u kosztuje sobie 190 kun za kilo(gram) co w zasadzie stawia ją na równi z ginącym gatunkiem torbacza z Wysp Wielkanocnych. Mieszanka kwacha z fantą w kanjpie – 30 kun. Znalezienie Konsum’a w tej sytuacji jest koniecznością – na szczęście w ciągu ostatniego roku zbudowano potężny sklep zaraz za Vrasar’em – wystarczy wyjechać w kierunku na Pulę i po prawej stronie stoi nasz zbawca. Ceny były tak niskie że wróciliśmy z zakupów z siatami i rachunkiem wołającym o pomstę do nieba. Łomatko. Od dzisiaj siedzę grzecznie na plaży i na żadne zakupy nie jeżdżę.

Odnośnie drogi – kompletne jaja. Zaraz (taki duży) za słowacką granicą wjeżdża się na drogę ekspresową która doprowadzi nas prawie do Dolnego Kubina. Potem trochę upierdliwości do Martina – i przerobiona trasa do Żyliny pozwala na spokojne objeżdżanie ciężarówek. W Żylinie zgodnie z zapamiętaną marszrutą – pod Tesco w lewo i kolejna niespodzianka – z Żyliny wyjeżdża się prosto na autostradę do Bratysławy. Co prawda kilka kilometrów trzeba potem pokonać starą trasą, ale szczęka w dalszym ciągu mi wisi.

Za Bratysławą kolejny opad szczęki – nowiuteńka autostrada biegnie do Wiednia, którego się nawet nie widzi – bo wszystko prowadzi nową obwodnicą. Niessamowite.
Kolejna drobna niespodzianka to otwarte bramki w Słowenii. Kupujemy kolejną naklejkę na szybę i wio – nie trzeba płacić, sprawdzać... Może kiedyś doczekamy i u nas wywalenia na zbity pysk rozwiązań prawnych które pozwalają pobierać myto z nic. I w dodatku te same umowy nie pozwalają budować dróg konkurencyjnych... Czy my na pewno nie mamy mafii w kraju...

I ostatnia – zupełnie paskudna – niespodzianka, to niewydolność granicy Chorwackiej. Potężny, kilkugodzinny korek. I opad szczęki po przejechaniu granicy – bo czekających na wyjazd jest jakieś... – trzydzieści kilometrów. Może trzydzieści pięć. Ci z końca wyjadą jutro...

Pozdrowienia znad kufelka misz-masz’a który pomału staje się naszym ulubionym napitkiem czasu upałów. Gdyby ktoś chciał sróbować: kilka kostek lodu, pół kufla czerwonego wytrawnego, dopełnić Fantą. Może być Sprite. Tylko na litość Boską, niech nikt potem nie odczepia przyczepy w czasie jazdy.

środa, 12 sierpnia 2009

Amsterdam, part 1

Gdy nie ma dzieci w domu to jesteśmy niegrzeczni.

Ponieważ pociechy pojechały realizować potrzeby wnuków, z żalu wielkiego za nimi wykluł się pomysł pojechania gdziebądź. Planowanie tego typu jest najlepszym sposobem spędzania wolnego czasu. Należy znaleźć najbliższe lotnisko, najtańszy lot w jakieś ciekawe miejsce, zabukować hotel - i wio. Okazało się że splot wypadków rzucił nas do Amsterdamu.

Nie jestem zwolennikiem jakiegoś straszliwego wojskowego planowania operacji - zasadniczo wolę się poszwędać, coś zobaczyć, coś zjeść - to koniecznie - i ogólnie wypocząć niż dać się zaje.ździć na śmierć. Jednak wypad na dwa dni w systemie wylot w sobotę rano - powrót w niedzielę wieczorem, wymaga przynajmniej przyglądnięcia się przeciwnikowi. Bez zbytnich ceregieli kliknąłem w dwa przewodniki w Merlinie, zapłaciłem co kazali - i ze zgrozą niejaką zauważyłem że przewidywany czas wysłania paczki to 7 dni roboczych. Szybko policzyłem na palcach - raczej dojdą. I faktycznie - mimo że zabłądziły gdzieś w Niemczech, mieliśmy caałe dwa dni na zapoznanie się z tematem. Niestety, Wiedza i Życie (czyli brytyjska seria Eyewitness Travel) okazała się drobniutkim niewypałem. Jakieś to wszystko takie - chaotyczne i w dodatku mam wrażenie że nie wszystkie informacje są świeże. I nie do końca przemyślane. Natomiast drugi z nich, wyprodukowany przez Nationale Geographic (ale nie standardowa seria, a "Historie,Mity,Opowieści") okazała się niesamowitym wynalazkiem. Zaproponowane w środku 24 trasy można przyciąć do własnych potrzeb, wiedząc że zobaczymy to co najważniejsze.

Lot do Amsterdamu zabiera z Teesside godzinę, w zasadzie czasu jest tyle żeby zjeść ciasteczko i popić soczkiem - po czym można spokojnie zacząć szukać wyjścia z lotniska. Chwila niepewności przed wskoczeniem do pociągu - zawsze tak mam w obcym miejscu, a co jak toto jedzie zupełnie gdzie indziej??? - i po piętnastu minutach wysiadamy na Central Station. Pierwsze co rzuca się w oczy to rowery. Rzecz jest nie do opisania, stoją wszędzie i w każdej ilości, połowa ludzi porusza się rowerami, w zasadzie wszędzie znajdują się - nie, nie ścieżki - drogi i autostrady rowerowe, a wejście na nie oznacza zawał spowodowany szybko zbliżającym się dryń dryń zza pleców.

Zgodnie ze starą zasadą - jak chcesz zaoszczędzić to najpierw daj się obłupić ze skóry - kupujemy pakiet Iamsterdam . Czyli karta wstępu do muzeów, bilet na tramwaj i książeczka opisująca większość atrakcji w mieście. Biuro znajduje się na przeciwko stacji, przy pętli tramwajowej, nieco po lewej stronie. Trudno ominąć. Ale niektórym - na ten przykład abnegatom - się udaje... Karta jest dobrym wynalazkiem - zasadniczo wstep do muzeów jest solidnie drogi - Rijksmuseum kosztuje 12.50, Van Gogh 11.00, jak sie do tego dołoży Museum Het Rembrandthuis za 7 to cena karty się zwraca (38E za 24 h). Nie mówiąc o bilecie komunikacyjnym - tramwaje, metro i busy rzeczne - oraz masie dziwnych bonusów i bonusików w okolicznych knajpach i sklepach. Niestety, czwarte muzeum na które ostrzyliśmy zęby - Stedelijk Museum - nadal jest w remoncie. Co prawda eksponaty są wystawiane po Amsterdamie, ale brakło nam pary żeby reorganizować marszrutę. Może następnym razem.

Dochodzimy na plac Dam. Niestety, pałac królewski jest w dalszym ciągu remontowany, dookoła rozłożone są sceny imprezy wspierającej bezdomnych, co dodatkowo zasłania widok. Obchodzimy wszytko dookoła i zmieniamy nieco plany - zobaczymy sobie dzisiaj dom Rembrandta, żeby w niedzielę nie latać z wywieszonym językiem po mieście. Ruszamy na azymut, zupełnie niepomni że przechodzimy przez środek osławionej dzielnicy czerwonych latarni. Dopiero porównanie zdjęć nam to uświadomi.

W domu Rembrandta trafiamy na wystawę Lievens’a, przyjaciela i protegowanego wielkiego mistrza. Zgodnie z kartą praw i obowiązków zwiedzacza ustawiamy się w ogonku i już po pół godzinie jesteśmy w środku. Tu mała dygresja - podatki w Amsterdamie płaciło się nie od powierzchni a od szerokości frontu budynku. Stąd wszystkie starsze konstrukcje są wąziutkie i wysokie. Trudno się dziwić, że - by zaoszczędzić na miejscu - klatka schodowa to pierońsko kręcone schody wymuszające trzeźwość tak codzienną jak i świąteczną. Zaspokoiwszy potrzeby wyższe zaproponowałem nieśmiało małe conieco. Toż człowiek nie zajączek, duracell mu nie pomoże. Siadamy w pobliskiej knajpie na rogu. Nieco zachłannie rzucam się na muszelki w porach. Młłłłłmzja. Jmkie dmbre...

Sprawdzamy która z zaproponowanych tras doprowadzi nas w pobliże hotelu i ruszamy szlakiem pchlich targów. To jest coś co mnie zawsze zdumiewa. Gdziekolwiek na świecie byśmy nie poszli, zawsze znajdziemy starą, połamaną klawiaturę do komputera. WTF??!? Nie panimaju.

Meldujemy się w hotelu i już bez obciążenia ruszamy na wieczorny spacerek po mieście. Charakterystyczna woń zioła jest zdecydowanie lepiej wyczuwalna, co w połączeniu z wilgotnym powietrzem znad kanałów daje specyficzny, niepowtarzalny zapach miasta. W Amsterdamie być i - ten tego - sekspracowniczki (pisownia oryginalna za Nationale Geographic) nie widzieć toż jak być w Paryżu i ominąć Eiffel’a. Ruszamy więc zgodnie z moimi przeczuciami i lądujemy przy przytulnym stoliczku z widokiem na Prinsengracht. Może i ze mną można zbłądzić na śmierć, ale człowiek w stu procentach może być pewien że nie umrze przy mnie z głodu. W końcu rezygnujemy. Trudnoż i darmoż - wolę nie zobaczyć wieży Eiffel’a niż by mi miały nogi odpaść od tułowia.

*** to be continued *** *** to be continued *** *** to be continued ***


Po prostu cos niesamowitego. W niektórych miejscach sa przypięte warstwowo - te z najgłębszej warstwy nadają się jedynie na przemiał...


Rowery są wszędzie.



Tak samo jak seks.


I rowerzyści. Zarówno ci duzi...


...jak i mali.



Pałac królewski. Niestety w dalszym ciągu w remoncie.


Pomnik ofiar wojny.


I coś co mnie nigdy nie przestaje zdumiewać. Czyli miłość powszechna do kiczyku.


Te walące się domki - każdy w nieco inną stronę - to nie efekt zniekształeceń optycznych obiektywu. Cały Amsterdam stoi na palach - i pomalutku się przechyla. Dość niesamowite kąty można spotkać bez większego wysiłku
.

ASP


ALA. Choć może na odwót :? :/ :| :\


Nie lubimy palić? To może lizaczka? Albo ciasteczko?


Lojalne ostrzeżenie.


I kolejny sklepik ze słodyczami.


Muzeum w domu Rembrandta - z pracami Lievens'a



Pchli targ.



Tego typa to ja skądś znam :/ :| :\


A tu zdecydowanie tajniacząca się agentka.



Można i tak - ale choroba lokomocyjna skłania jednak do spacerów.


Jak sie komuś już całkiem chałupa zawali - idzie spać do kanału. o_O


Stag party.



Koszmarki też mają.



\
Albo duchy - albo nie należy robic zdjęć pod światło :\ :| :/


Nika dali nie leze...

poniedziałek, 10 sierpnia 2009

Przerwa techniczna

Kochani.

Musze przyznać że trochę się niezręcznie czuję - ale nadchodzą wakacje i do 5 września mój dostęp do netu będzie bardzo japoński. Znaczy jakotaki.

Postaram się wrzucić choć parę notek na bieżąco, ale działalność szyderczo-prześmiewczą wznawiam dopiero po powrocie.

Do poczytania - i usłyszenia

abnegat limitowany

Shit happens

Łażąc po pchlim targu, napotkałem na zbiór mądrości wszelakiej.

Zauroczony pięknem i głęboką myślą w nim zawartą, popełniłem zakup (12E - czyli rozbój na prostej drodze w biały dzień).

Podejście usystematyzowane religii świata do problemu śliwki.
TAOIZM: Shit happens.
HINDUISM: This Shit Happened Before.
ISLAM: IF shit happens, take a hostage.
BUDDYZM: When shit happens, is it really shit?
ADWENTYŚCI DNIA SIÓDMEGO: Shit happens on saturday.
PROTESTANCI: Shit won't happen, if I work harder.
KATOLICY: If shit happens, I deserve it.
ŚWIADKOWIE JEHOWY: Knock, knock: "Shit happens".
ŻYDZI: Why does shit always happen to me?
HARE KRISZNA: Hare hare shit happens, hare hare...
ATEIŚCI: No shit.
EWANGELIA TELEWIZYJNA: Send more shit.
RASTAFARIANIE: Let's smoke this shit.

sobota, 8 sierpnia 2009

Słowniczek podręczny

normalnie - czego ty ode mnie chcesz?; ew. nie mam pojęcia o czym ty do mnie rozmawiasz;
już - czego ty ode mnie chcesz??!?;toż kiedyś się wezmę!!!;
zaraz - CZEGO TY ODE MNIE CHCESZ??!???; toż mówiłem że się kiedyś wezmę!!!!
kiedyś - nigdy;
jutro - nigdy;
za chwilę - jutro (patrz powyżej);
wszyscy - w najlepszym przypadku dwie osoby; zazwyczaj jedna;
nikt - zasadniczo wszyscy, ale jakoś trzeba uzasadnić potrzebę wyjścia z domu (np: nikt nie musi siedzieć w domu tylko JA);
już wstałem - czego ty chcesz ode mnie??!?;
posprzątałem - zwaliłem graty z biurka na podłogę
naprawdę posprzątałem - to co powyżej + wkopanie gratów pod łóżko;
teraz to już naprawdę jest posprzątane - część gratów spod łóżka została wepchnięta za szafę;
wyniosłem śmieci - zaraz (patrz wyżej) wyniosę;
uczyłem się - malownicze rozrzucenie książek i zeszytów po pokoju;
normalnie się uczyłem - to co powyżej tylko bez rozrzucania po pokoju, zeszyty dalej tkwią pod łóżkiem (w przypadku opcji naprawdę posprzątałem) lub za szafą (teraz to już naprawdę posprzątałem);
dwie godziny - jakieś 12-14 minut (w przypadku nauki);
12-14 minut - 2 godziny (w przypadku zarządzania forum);
dopiero co włączyłem - od 4 do 8 godzin w przypadku War Rock'a;
podrzucisz mnie do szkoły? - opcja "już wstałem" przeciągnięta do czasu odjazdu autobusu szkolnego;
nie mam dzisiaj lekcji - o dziwo, może to być prawda; najczęściej jednak: nie chce mi się dzisiaj siedzieć w budzie;
muszę zostać w domu żeby się uczyć - jedźcie w cholerę, ja pomorduję sobie spokojnie na War Rock'u;
jedno piwo - trzy piwa;
dwa piwa - kratka piwa;
trzy piwa - dokładnie nie pamiętam;
lamer - Eminem (bo gra dla kasy);
spoko goście - Molesta (bo nie grają da kasy);
pożycz - daj;
to nie fair - nakaz robienia czegokolwiek poza gra w War Rock'a;
wstałem rano - jak wstałem było jeszcze jasno;
wstałem o świcie - jeszcze nie było dwunastej;
zjadłem śniadanie - nie muszę jeść śniadania, zdrowy organizm z rana potrzebuje 6 godzin gry w War Rock'a
zjadłem obiad - zjadłem zupkę chińską;
ale się najadłem - dwie zupki chińskie;
nic nie rozumiesz - nie wiem co ci powiedzieć, wiem że masz rację ale prędzej zjem własny język niż to wykrztuszę z siebie;

Przyszedł sąsiad. Z ciderem. Litrowym. Porządny Polak takiej zniewagi nie przepuści - wyciągnąłem żubra(ówkę). Chwilowa przerwa w programie. Prosimy nie regulować odbiorników.

piątek, 7 sierpnia 2009

Normalnie

Retoryka wieku młodzieńczego.

Zawsze - wszyscy - nikt - nigdy.

Nie ma że Ciocia Krysia albo Zenek od Kowala.
"Musze mieć takie spodnie bo wszyscy je noszą". Potem okazuje się że jedyne takie spodnie nosi najlepsza psiapsiółka albo thebestfriend - ale w wieku cielęcym rozróżnienie psiapsiółki od wszystkich jest zasadniczo niemożliwe.

Jednak w żadnym przypadku tak mi się skóra na grzbiecie nie marszczy jak na słowo "normalnie".

Prześledźmy:
- Nie wyłączaj mi netu! Normalnie sprawdzę tylko co jest na forum i będę się uczył.
Efekt - książki nie ruszone, oczy jak u królika.
- No normalnie się uczyłem. I fizyki i tej , no, statystyki.
Efekt - (...)censored(...)
- No normalnie, pójdę tylko na siłownię a potem zaraz wracam.
Et cetera. Można sobie normalnie dośpiewać.

Jako że pociech pojechał do Giżycka bo wszyscy jadą (chwała Bogu że jeszcze dwóch kumpli się z nim zebrało, ale to są właśnie wszyscy) - więc grzecznie zapytałem jak to się odbędzie.
- No, normalnie...
- Ty mnie synuś do grobu wpędzisz. Sądząc po początku planu, to nie masz pojęcia gdzie to Giżycko leży.
- Nie no, co ty Tata, normalnie wsiądziemy w pociąg..
- A który?
- No, normalnie, do Giżycka.
- Normalnie do Giżycka nie jeżdżą. Którędy?
- No bo się mamy właśnie naradzić.
- To się naradź, a bilety to se policz normalne, bo legitymacji polskiej nie masz, żebyś wiedział czy wrócisz. I daj znać bo mnie normalnie czkawka za chwile zatłucze.
- Czkawka??
- ...za śmiechu... Pa.
- No pa.

Policzenie środków okazało się dobrym posunięciem
- Tata, oddał byś babci kasę?
- A za co?
- No tą co ją na bilety wziąłem.
- Taak. A mnogowiele?
(...)te kwestię pomijamy litościwie milczeniem; jako i mój głęboki wdech(...)
- Konkordem bedziecie lecieć to tego pierońskiego Giżycka??!? Czy w okolicy ktoś wynajmuje limę??!?


Efekty normalnego postępowania osiemnastolatów:
- Wyjazd opóźnił się o dwanaście godzin.
- Bilety zakupione.
- Pociąg uciekł - bo towarzystwo nie pojęło znaczenia słów "składy łączone" i myślało że pociąg jest do Gdyni jedynie.
- Dobrze że centrum kryzysowe, w postaci babci co swoje ze swoim pociechem przeżyła (dlatego teraz taki cwany), poradziło coby autobusem do Krakowa jechać. Ostatecznie autobus jedzie godzinę, a pociąg trzy.
- Dobrze że litościwe kumple cwanego starego wzięły siostrzeńców Kaczora Donalda do samochodu i zapierniczaja teraz do Jaworzna coby ten pieroński pociąg złapać.

Matko jedyna.

Normalnie już mnie nerki bolą... Ze śmiechu...

czwartek, 6 sierpnia 2009

Wkurwiona małpa

Przeczytałem sobie rozwojowo popełniony w Gazecie artykuł na temat ortodietetyków i z braku jakiejkolwiek roboty popadłem w przydum. Co jednoznacznie wspiera tezę że filozofia jest domeną nierobów.

Jak działa ortodietetyzm? Zaczynamy kontrolować to co jemy, narzucamy sobie pewne ramy postępowania - i w przypadku ich przekroczenia włączamy mechanizm kary. Który polega na zaostrzeniu dyscypliny. Zwróćmy uwagę że istota całego zaburzenia kryje się w drugiej części.

To mnie zawsze zachwyca w jednostkach ludzkich. Przegięcie pały albo tak albo śmak. Może dlatego Homo Erectus nigdy prosto nie ustoi bo mu ta cała pała za bardzo ciąży?

Nasza najstarsza - filogenetycznie - cześć mózgu nie ma żadnych skrupułów. Jest ciemna jak tabaka w rogu, niema, i zdecydowanie hedonistyczna. W dupie mając kalorie, normy obyczajowe, religijne, o zwykłym bilecie na tramwaj nie wspominając, chce się łajdaczyć a po łajdaczeniu spać.

Natomiast neocortex siedzi sobie jako ośrodek nadrzędny, jak - excuses moi - grzyb jakowyś i rządzi. Jest wyedukowany. Posługuje sie językiem. Zachwyca pięknem. I nie wiedzieć czemu ma tendencję popadania w stan mentalny, którego odpowiednikiem fizycznym mógłby być upierdliwy, maniakalny, psychopatyczny kapral. Tego nie wolno. Tamtego też nie. Biegaj szybciej. Pracuj więcej. Ucz się. Zakazy i nakazy. Regulaminy, definicje, plany. Planowanie pierwotne, wykonanie, audyt, adiustacja, kontrola. I tak ad mort a em defecat e am.

Z drugiej strony staromózgowie swoim luzackim, roszczeniowym sposobem widzenia świata dożera zza pleców. Pośpij dzisiaj - toz pada. Ja chce loodaaaa!!! Kup miiii!!! Chce do kina!!!. Na całe nasze szczęście jest nieme więc nie musimy świadkować kłótni psychopatów. Ale jej efekty są doskonale widoczne. W dodatku codziennie.

Staromózgowie jest troche jak dziecko - można na niego nawrzeszczeć i osiągnąć konkretny i trwały rezultat. Przykład? Palimy. Wiemy że to szkodliwe. I w końcu używając siły kaprala wybijamy palenie z głowy rozkapryszonej dzidzi. To jest łatwe. Nieco trudniej ograniczyć żarcie - bo jeść jednak trzeba, a dzidzia zawsze znajdzie sposób żeby na koniec ustalonego przez neocortex procesu wyciągnąć rączkę po jeszcze jedną dokładkę. Dzieje się to w czasie gdy nowomózgowie rozważa za i przeciw, waha się, ocenia, porównuje - staromózgowie łapie co może i wtranżala.

Nie oszukujmy się - neocortex też odczuwa przyjemności. Toż gdyby był zimnym robotem, wziąłby dzidzię za pysk i na tym skończyła by sie historia uzależnień, otyłości i siedzenia przed kompem do 5 rano. Tyle że w przyjemnościach partycypuje cały mózg - natomiast później neo ma wyrzuty a dzidzia chce spać, za jedyną odpowiedź na wszelkie jęczenia mając wystawiony środkowy palec.

Stąd własnie, gdy neocortex nie jest popychany przez staromózgowie, zaczyna ustalać plany straszliwe. Jak to schudnie czy rzuci palenie czy co tam jescze. I wszystko jest kul dopóki dzidzia nie zacznie wrzeszczeć - pozawerbalnie, monotonnie, długo, wkurwiająco, patologicznie - i nie ma tego gada jak przekonać, nie ma jak po mordzie dać, a kurwadziad ponury wie doskonale jak potężny wpływ na grzyba ma - więc męczy i jęczy i w dupę daje.

Można to próbować przetrzymać i swoją wolę narzucić (nie oszukujmy się, ten grzyb, ta neocortexowa narośl na mózgu to świadome JA jest właśnie) - ale najczęściej odziedziczone po naszych małpich przodkach atawistyczne popędy tak czy inaczej znajdą sposób by swoje uzyskać.

Jednostka zdrowa, nie wykazująca psychopatycznych skłonności, po zaspokojeniu swojego zwierzęcego ja, wraca spokojnie do ustalonego planu. I tyle. Jeżeli jednak w mózgu mamy kaprala - zaczyna się nieszczęście. Kapral za karę zrobi nam rachatłukum z rajzefibrem - więc zagłodzimy się pod jego komendą w ciągu najbliższego tygodnia, lub pójdziemy na dżima i zamiast planu wykonamy 740% normy.

Zaburzeniem kompulsywno-obsesyjnym niekoniecznie musi być ciężka choroba psychiczna, nie dająca żyć, zmuszająca do wykonywania wielogodzinnych, powtarzanych w kółko rytuałów. Początek zaczyna się od wewnętrznego kaprala, któremu się wydaje że znalazł rozwiązanie wszelkich trapiących nas bolączek.

--------------------
PS. Tak na marginesie, teoria ta tłumaczy również obecność trolli, kiboli i podobnego typu osobników. Są to microneocortexy wczesnorozwojowe, posiadające jedynie zdolność do ograniczonego rozumienia mowy. Pozostałymi funkcjami zarządza siedząca w środku, niekontrolowana, nie mająca jakichkolwiek hamulców złośliwa małpa.

PPS. Lubiącym podobne dzielenie mózgu na czworo polecam S. Lema „Dialogi” i „Summa Technologiae”.

środa, 5 sierpnia 2009

Jożin z Bażin

Dzień zaczął się zwykłym lenistwem - zobaczyłem za oknem jakąś depresyjną szarówę i czym prędzej zamknąłem oko. Pobiegam sobie na ten przykład jutro. Albo pojutrze. Bo w takich okolicznościach przyrody nawet burej suki nikt z domu nie wypcha na bieganie i poniewierkę.

Może skończę wcześniej to pobiegam na dżimie.

Najważniejsze to znaleźć dobry sposób autooszukiwawczy i autousprawiedliwiawczy.


O poranku przyszedł dzielny dżentelmen zafundować sobie artroskopię. Zabieg buknięty na 8.30, pan niezrażony popił sobie wody o 7.15. Kolejny Jożin z Bażin... A ulotkę czytał? No czytał. To czego pił? Bo mało było tej wody a w ogóle to może to było przed siódmą? A na respiratorku chce przeleżeć 2 najbliższe tygodnie? Nie? To kiedy pił? Jednak 7.15? Wziąłem buklecik i czytam: nie pić dwie godziny przed zabiegiem. I tu mnie olśniło - to nie jest problem z czytaniem tylko z obsługą zegarka! Trzeba napisać jasno: jak krótka wskazóweczka pokaże cyferkę na samym dole - a duża te dwie dziwne cósie na górze - od tej pory picie jest zabronione. No pasaram. Jeżeli masz elektroniczny zegarek to zawinięta w kółeczko żmijka która wygląda tak: 6 - z następującymi dwoma kółeczkami które być może zauważyłeś w pobliskiej toalecie, a które wyglądają tak: 00 - oznacza to samo. (Dla ułatwienia, zanim żmijka się zwinie to jest rozwinięta i wygląda tak: 5). Odczekałem spokojnie do dziewiątej i zapuściłem Jożina. (Wiadomo, najlepszy jest proszek z letadlo). Chirurg wyrwał mu z kolana jakieś strzępy łękotki, zapodałem painkilery i wysłałem go w cholere do wybudzalni. Niech się z nim rekowerowa morduje dalej.

Następnie przyszła dziewczynka lat dwajścia (wymowa oryginalna, małopolska, Kraków) dwa coby sobie naprawić buniona. Co to bunion?

(UWAGA-NIE KLIKAĆ W TRAKCIE JEDZENIA! Przed też nie, chyba że ktoś jest na diecie ścisłej. I po też raczej nie, chyba że ktoś się przejadł.

Najlepiej wcale).


Kto chodzi w szpilkach to się niedługo dowie - a kto nie to mu ta wiedza na psią budę jest. Zapodała tekst o igłofobii więc wharatałem jej wenflona w czasie 3,72 sekundy coby się nie zhiperwentylowała za bardzo. W sumie zdążyła wziąć trzy głębokie wdechy, więc nie kłamała za bardzo z tą nerwicą. Dodatkowym czynnikiem stresogennym (ale dla anestezjologa, nie dla pacjenta) była informacja że panienka ma uczulenie na diclofenac. No, to akurat nie rzadkość, zdarzyć się może jak nie sraczka to zatwardzenie - jednak moja pacjentka stwierdziła że ona ma panick attack po Voltarolku, niezależnie czy w tabletce czy w zaszczyku (wym.oryg.m.,K.). A to ci kapocik... A aspirynkę brała w życiu? No, brała. I co, palma nie bije? Nie. A po ibuprofeniku? Też nie. Skrzyżowałem palce i dałem jej Dynastat. W najgorszym razie powrzeszczy w wybudzalni. Ponieważ wszystkie te jej historie wskazywały na osobowość miłą, wesołą i całkowicie na ból nieodporną, na koniec zabiegu dałem jej jeszcze tramadol. Ot, stóweczka, żeby nie zapeszyć - a i tak musiałem potem na ratunek z morfiną latać. Ludziska wrażliwe są na ból i krzywdę ludzką, zwłaszcza na własną.

Kolejny nie przyszedł. Miluśki jaki. Nalałem sobie kawy czarnego płynu z dozownika i zapadłem w przydum. I to tak głęboki, że dopiero po kolejnym siorbnięciu dotarł do mnie smak tego czegoś w kubku. Matko jedyna, zalatywało jakimś ksylocypkowym wiatropędem. Brr.

W końcu przyszła moja ostatnia pacjentka. Miła kobieta, nadciśnienie, astma z epizodami karetkowo-szpitalnymi. I depresja. A kto ją to do cholery przepuścił przez preassessment?? Szlag mnie tu zaraz trafi. Przyłożyłem się bardzo solidnie, ale mimo chęci najszczerszych nie było rzetelnego powodu coby babe z zabiegu zwalić. Ostrzegłem ją lojalnie o wszystkich za i przeciw, opisałem straszliwe skutki uwolnienia histaminy przez anestetyki, z wdziękiem i polotem nakreśliłem łamanie zębów przy intubacji a żeber przy reanimacji - nic to nie dało. Babka zrezygnowała z podpajęczynówki, powiedziała że lokalne dziubanie w nogę w ogóle nie wchodzi w grę i że jedyne na co się godzi to ogólne. Takom i napisał w karcie - mimo że ostrzeżona, dalej chce iść na zatracenie.

W sumie nie było najgorzej. Trochę się obsunęła z ciśnieniem - strasznych dawek trzeba żeby dobić depresanta na amitryptylinie - ale potem cacek się zachowywała. Na wszelaki słuciaj przełączyłem po indukcji wszystko na gazy i nieco oszołomioną wywiozłem coby ja rekowerować. Howg.

W międzyczasie obermenadżerka zaczęła przysposabiać pokój intymny dla pacjentów prywatnych. Bo do tej pory czy prywatny czy państwowy - siedział na kozetce i czytał te same czasopisma. Ale teraz idzie nowe - prywatnego się wprowadzi do super-hiper-extra-pompka poczekalni. Którą za cholere nie wiem czemu pomalowali na bordową śliwkę... Ja cież nie patroszę - toż każdy po piętnastu minutach dostanie tu wściku macicy...

Wieczorem jednak poleze na tego cholernego dżima. Trochę truchtu, może wiosełko jakie a na koniec zawody łowieckie, czyli łapanie grzyba w basenie. Wakacje blisko. Trzeba sobie przypomnieć jak się w masce pływa.

wtorek, 4 sierpnia 2009

Platon, grr...

Wiadomo - siedział gdzieś nad cynowym kubkiem pełnym wina i z nudów wymyślał niestworzone rzeczy*. Że - na ten przykład - cokolwiek nie zrobisz, będziesz żałował. Wielkim myślicielem nie trzeba być, mam takie przemyślenia po każdej grubszej popijawie. Szczególnie mnie wtedy męczy marność świata tego, rozważania na temat upośledzonego mechanizmu decyzyjnego jednostek męskich w obliczu flaszki i kiszonych ogórków oraz tumiwisizm pospolity.

Dopóki mamy decydować o sobie, sprawa jest klarowna. Sam sobie sterem, żeglarzem, rafą i Rowem Mariańskim. Nie ma na kogo kląć jeżeli coś się spierniczyło. Jednak decydowanie o losie innego człowieka - zarazza jest to pospolita.

Przyszła babcinka, milutka, sympatyczniutka, co to niewydolność krążenia ma, sądząc po obrzękach do kolan i poduszkach kilku na których śpi - i która na nieszczęście wyhodowała sobie coś chodzącego do tyłu w układzie moczowym. Bądź teraz człowieku mądry i pisz wiersze. Z jednej strony trzeba zdiagnozować tak wcześnie jak się da - bo może ma coś operacyjnego? Z drugiej strony głupio zemrzeć w trakcie zabiegu diagnostycznego. Ostatecznie nasze czasy wyraźnie wskazują że można człowieka zabadać na śmierć.

Znieczulić - i narazić na zatłuczenie czy nie znieczulić - i narazić na przewleczenie diagnostyki do stanu nieoperacyjnego? Cóż, mamy odpowiedni kwantyfikator stanów prawdopodobnych który jednoznacznie nam odpowiada na tak postawione pytanie.

Orzeł - robimy. Reszka - nie robimy.


Wypadł kant. Babcię zrobił sobie chirurg w miejscowym, a ja stałem w gotowości coby ją ewentualnie otruć trucizna odwracalną, krótko działająca, którą w szafce trzymam dla pacjentów kardiologicznych. Co prawda pokazały się kiedyś doniesienia że to wszystko pic i propaganda, ale jakoś tak w umysłach anestezjologów na stałe zakorzeniło się przekonanie o wyższości hypnomidatu nad innymi usypiaczami.

Dzień cały chodziły mi po głowie kreweteczki w szpinaku z czosneczkiem. Takie - novuum abnegatum. Jakoś umknął mi fakt iż nawiedza nas dawno nie widziany stomatolog - zabukował sobie czas do 19. A skończył o dwudziestej. Ożężwmordęjeża...

Adios, pomidorry
Adios, utrracone
Słoneczka zachodzące...

W sumie to mi bardziej tych krewetek było żal niż pomidorków, ale nie znam żadnej pieśni ponurej o ogonkach krewetkowych. No to wyłem co umiem.

Na szczęście moja opoka rozumiejąc ciężki los abnegatów na uwięzi, zniosła post przedwakacyjny i zrobiła ryż. Ot, to właśnie chodziło mi po głowie...

--------------------
*Wskazuje na to sam fakt wymyślania. Człowiek trzeźwy, który ma co robić - nie wymyśla niestworzonych rzeczy bo na to nie ma czasu. Jak z tego wynika jasno - filozof to nierób i pijaczyna. QED.

poniedziałek, 3 sierpnia 2009

Łomatko

No właśnie. Tak to jest jak się pociecha z domu wypuści. Pociech wpadł na kul pomysł wyjazdu do Giżycka. Bo cała - excuses moi - śmietanka hip-hop'owa zbiera się w tymże mieście i gra koncerty przez dwa dni.

Ciekawe jak się światopogląd zmienia w trakcie wapnienia mózgu. Dwadzieścia lat temu taki wyjazd to był sam mjut i ultramaryna a rodzice byli bandą niereformowalnych staruchów, którzy swoim skostniałym postrzeganiem świata rujnowali dzieciom szczęśliwą młodość.

Obecnie młodzież jest nieodpowiedzialna, lekkomyślna i naraża się na niebezpieczeństwo w imię jakiejś tam durnej muzyki, która polega na jołjołowaniu i wsadzaniu kiszonych ogórków pomiędzy palce w trakcie spania.

Łomatko.

A nie można by tak iść na Krawczyka? Albo Kombi?

niedziela, 2 sierpnia 2009

Agregat, obesi te salutant!

Nadeszła wieczorowa pora, a ta, jak wiadomo, niesie ze sobą pokusy oraz inne żądze...
Tym razem precz poszły wszelkie chodzenia na łatwiznę. Popadłem w przydum głęboki i z zakamarków zwapniałego mózgu wydłubałem przepis Agregata... Zlecenie do agentki Ptyś zostało przekazane. Pomidorki, świeża bazylia, czosneczek - i kreweteczki oczywiście. W wersji abnegackiej krewetki lądują na patelni zamrożone i ostatnie - daje to mnóstwo czasu na rozgotowanie się wszystkiego, dodatkowo smaczek się robi krewetkowy z rozmrożonych robaków.

Potem trzeba dołożyć masełeczka, i jak sie wszystko ładnie podsmaży i odparuje, biała bułeczka i białe wino. Optowałem za Rislingiem ale zwyciężyła myśl kobieca i Pinocik słuszny wylądował na stole.

Łomatko.

Ani pięć kilometrów mnie nie uratuje.

--------------------------
Tak całkiem nie na temat: może ktoś litościwie poprawi moją zgrozowatą łacinę :[] Jak do cholery jest "grubi"??!?

sobota, 1 sierpnia 2009

Koniec świata

Wyłażąc z roboty sprawdzam czy przypadkiem ktoś się nie zabukował na jakoweś godziny poranne. Wiadomo, chirurg zwierze znerwicowane jest, więc wstaje o bądź-której i dręczy personel żeby robił razem z nim od świtu. Ha - 8 rano będziem robić liposuction. Koniec świata. Znowu jakaś miłośniczka pączków miast zatkać dupę kołkiem będzie sobie urodę poprawiać. A koleżankom powie że to ćwiczenia z Jane Fondą ja taką śliczną i wysmukłą zrobiły.

Przejęty do żywego obrazem atakujących nas zewsząd kalorii polazłem na umówione spotkanie do czajniza. Czajniz jest gut. Co prawda nie wiem skąd się bierzez w tej nacji miłość do glutaminianu sodu oraz innych glutkowatych wyrobów, ale sęk w znalezieniu takiej knajpy co na glutaminianie oszczędza. Ta akurat była - wg. czajnizowej klasyfikacji - glutaminian free. ZerrGutt. Czekając na naszych znajomych, zamówiłem Risling’a. Do wszelakich kurczakopodobnych krewetek jak znalazł.

Czajniz był z gatunku bufee - czyli płaci się dyche i żre do bólu. Cholera jasna, zjadłem dwa talerzyki i włączyła mi się tabliczka z napisem liposuction. Ból mi targał wątpia, ale nie dałem się. Grzecznie wyżarłem mojej lepszej połowie winogronka z talerzyka, porozmawialiśmy troszkę o kuchni, zwyczajach, szkole, podróżach itepe po czym wróciliśmy do domu.

Rano jakoś nie zmusiłem się do biegania. Ostatecznie małom nie umarł wczoraj truptając swoje 5 kilo. Całe to umieranie wzięło mi się z nadmiaru środków - mianowicie po pierwszych dwóch kilometrach, przebiegniętych w całkiem miłym tempie, przemknęło mi przez głowę że może te 30 minut padnie dzisiaj? No i przyspieszyłem nieznacznie - za co przyszło zapłacić półtora kilometra dalej. Rzęziłem tak okrutnie że aż jeden z rowerzystów zapytał czy mi nie pomóc. Tak na marginesie, ciekawym jak on zamierzał to zrobić - wziąć mnie na koło?

Wyspany do bólu - szczególnie w plecach coś mnie dźga boleśnie, potrzebuję jakiejś masażystki z gołymi stopami - polazłem do roboty. Pączkolubna tłuścioszka okazała się pięćdziesięcioletnim facetem, aktywnie uprawiającym sport, który na starość postanowił wyglądać jak Apollin. Żeby on jeszcze miał jakiś wielki ten bandzioch - ale nie. W zasadzie w skali Abnegatowej - gdzie 0 to brak brzucha a jeden Abi to ja - facet miał jakieś 0,6... Pogieło chłopa na maksa...

Zamiast spać na maszynce w czasie zabiegu, słuchając kojącego nerwy pik-pik-pik, podglądnąłem na czym to całe liposukszyn polega. Otóż najpierw za pomocą takiej zaje wielkiej, tępej, ni to rurki - ni to igły, podaję sie litr specjalnej mieszanki w tłuszczyk. Coby go do sukszyn przygotować. Następnie zakłada się na koniec tejże igły taka wielką strzykawę, wytwarza podciśnienie i borując pod skórą tłuszczyk w prawo i w lewo usuwa się go w cholere.

Widząc moje zainteresowanie, chirurg opowiedział mi miła historię jak to ostatnio, całkiem niedaleko od nas, jeden z byłych chirurgów plastyków, borując tłuszczyk przebił tą pierońską igła poprzecznicę, wątrobę i pęcherzyk żółciowy jakieś 40 razy. Musi zaparty był. A potem posłał pacjentkę do domu. Co prawda niewiele później wróciła z objawami ostrego brzucha, a miesiąc później zmarła, ale za to jak ładnie wyglądała...

Chyba jednak się nie zdecyduję.

Po zabiegu skóra na brzuchu mojego pacjenta wyglądała jak po - wypisz-wymaluj - ciosie zadanym kopytem przez wkurwionego muła. Podrapałem się po resztakach włosów na głowie i dałem mu dodatkowego painkillera. Po co ma mi tu ryczeć jako ten ranny łoś...

Zdecydowanie idzie nowe. Do tej pory to głównie kobiety starały się poprawić swój wizerunek. A teraz proszę - pięćdziesięciolatek zamarzył sobie płaski brzuch.
Nie wiadomo tylko czy to signa temporum czy climate change. Czy jaka inna wścieklizna starcza.