wtorek, 30 czerwca 2009

Odrębności polskiego lotnictwa cywilnego

Można sobie pomyśleć że polskocentryzm objawia się tylko w niezrozumieniu zasad współżycia nacji ościennych. Ha. Nic bardziej błędnego. W zasadzie w każdej dziedzinie życia odróżniamy się - oczywiście na plus - od naszych sąsiadów, o plemionach innych nie wspominając. Nie inaczej jest w polskim lotnictwie cywilnym. Już na dworcu - z niezrozumiałych dla mnie przyczyn zwanym portem lotniczym - możemy zobaczyć i usłyszeć pierwsze różnice. Porównajmy.
- Pasażerowie lotu WizzAir do Pierdziszewa Górnego zgłoszą się natychmiast do stanowiska odprawy bagażowej.
Dingggg-donggggg.
- Pasengers flying with WizzAir to Pierdziszszów Górny are kindly requested to check-in.
Ciekawe czy wynika to z zaprzestania używania sformułowań typu proszę- całuj pan psa w nos czy też po prostu jak się do nas nie powie "natychmiast" to nikt czterech liter nie ruszy.

Wsiadamy do samolotu. W trakcie zapowiedzi o procedurach bezpieczeństwa, w tym o nieużywaniu urządzeń elektronicznych w trakcie startu i lądowania, samolot rozświetlony jest błękitną poświatą. Następnie stewardesa używając lenguidża i języka natywnego przypomina o paleniu papierosów - po angielsku raz, po polsku trzy razy, dokładając do przypomnienia straszliwe groźby nt. rozstrzeliwywania opornych i wrzucaniu zwłok wprost do kanału. O szczególikach jak słuchanie muzyki w trakcie startu, upychaniu bagażu w przejściach awaryjnych czy pijanych rozważaniach filozoficznych typu (...) i kurwa, kurwa, on mi kurwa nie będzie tu kurwa do kurwy nedzy kurwa jego mać(...) szkoda w ogóle wspominać.

W trakcie lotu możemy być świadkami walki stewardessy z pijakami różnej maści począwszy od nagrzmoconego piwem jegomościa który w momencie oderwania się kół zaryczał jak bawół że albo on (kurwa) natychmiast pójdzie do toalety, albo się zleje na fotel aż po walkę z panami którzy szeptlawiąc niemiłosiernie z przekonaniem twierdzili że piją czystą coca-colę.

Chwała Panu, po wejściu na kilka tysięcy metrów pilot obniżył ciśnienie w kabinie i wszystkie zaprawione neurotoksynami mózgi wyłączyły się jak jeden mąż. Jeden chyba zdążył zdjąć buty przed kolapsem bo nie podejrzewam że ktoś wozi w podręcznym przejrzały Camembert. Za to odhamowały się wszystkie zestresowane istoty. Niestety, za mną akurat siedziała świeżo upieczona panna młoda, która ze szczegółami przez ponad dwie godziny opowiadała o swoich przygotowaniach, sukienkach, bucikach, problemach z gośćmi, spowiedzią - ze szczególnym uwzględnieniem podejścia kapelana do poszczególnych problemów życiowych szczęsnej białogłowy, torcikiem, oczepinami, toastami, pierwszym walcem, drugim tangiem. Łomatko. Co jest w sprawie najgorsze, gdy zaczęła się w swych wynurzeniach zbliżać do najciekawszej części opowieści, pilot podniósł ciśnienie - od razu obudziła się banda trzeźwych inaczej która przystąpiła do szturmu toalety - i zabrał się do lądowania. Cholera jasna, dwie godziny męki na nic.

W końcu pilot sprawnie pacnął kółkami w pas startowy i tu wyszła nasza kolejna - zupełnie nieprawdopodobna - odmienność narodowa. Mianowicie Polacy klaskają po wylądowaniu. Jeżeli ktokolwiek jest mi w stanie wytłumaczyć skąd to się wzięło, będę wdzięczny. Aż się siedzący obok Angol biedny wzdrygnął nerwowo. Wytłumaczyłem jak umiałem że nie jest to atak terrorystyczny tylko specyficzny rodzaj sygnalizacji plemiennej. Nie wiem czy uwierzył, ale przestał się panicznie rozglądać.

Na sam koniec należy jeszcze wyrwać swoja torbę z karuzeli ściśle otoczonej murem ludzi i można jechać do domu.

Łomatko.

poniedziałek, 29 czerwca 2009

Kongres

To jest jednakowoż bardzo miło posłuchać sobie wykładów w normalnym języku. Niby niewiele, a cieszy. I w mózgu potem nic nie piszczy. Kongres był very posh. Stany najwyższe zjechały sie gremialnie, stany średnie tłumnie, przedstawiciele firm różnych próbujący reklamować sprzęta dziwne, do tego przedstawiciele organizacji europejskich, minister, a nawet był jeden wykładowca używający lenguidża. Najwyraźniej idzie nowe.

Odnośnie referentów to mi się stworzyła czteropolowa klasyfikacja w zależności od stylu i jakości wykładu. Najwyżej stoją oczywiście ci którzy nie dość że mówią o ciekawych rzeczach, to jeszcze potrafią zrobić z wykładu mały szoł. Potem mamy stany różne i wreszcie na samym końcu są ludzie którzy nie dość że ględzą, to w dodatku o niczym. Niestety, tacy też byli. Można by się pokusić o drobniutkie uproszczenie - młodzi gniewni mieli wykłady naukowe, wąskotematyczne, byli szybcy, sprawni i dożarci. Profesorstwo było nieco bardziej ogólne, a wykłady miały tak zwany aspekt szerszy.

Po trzech dniach zarysował się jeszcze jeden trendzik. W wypowiedzi starszyzny cały czas powracał motyw chirurga - który niestety musi zrezygnować z pozycji głównodowodzącego, który niestety nie jest najważniejszy na sali operacyjnej, któremu niestety - dla niego niestety - nie możemy ulegać tylko robić swoje... Jak pragnę rodzić, myślałem że ten typ myślenia umarł dawno temu. No ale. Młodzież za to (post-czterdziestoletnia, ale jednak) traktuje chirurga jako partnera przy stole, a w takim przypadku nikt sobie dupy nie będzie zawracał prezentacji własnego ego. Zastanawiałem się skąd się to wzięło - i wymyśliło mi się takie cóś. Pierwsi anestezjolodzy, ci najsampierwsi wyewoluowali z chirurgów. Ktoś to robić musiał, więc na kogo wypadło - na tego bęc. I potem do końca życia taki anestezjolog ma zespół wydupczonego chirurga. Natomiast młódź z chirurgią kontaktu żadnego nie miała. Decydując się na tą specjalizację wiedzieli dokładnie co i gdzie będą robić. Może dlatego młodzi są dumni z tego co robią a starsi - dumni z tego kim są? A może mam jet lag’a.

W przerwie kawusia, cukiereczki wyżerane przedstawicielom, oglądanie przedziwnych maszyn i wynalazków, w tym na przykład pompy do TIVA z TCI (wystarczy podać takiemu urządzonkowi wagę, wzrost, wiek i płeć pacjenta oraz nastawić pożądane stężenie we krwi, a toto samo dostosuje prędkość infuzji do danego osobnika). I w dodatku cena którą podał mi miły pan zupełnie przyzwoita - za te pieniądze kilka lat temu kupiłem sobie pompę jednostrzykawkową. Zdecydowanie idzie nowe. I tańsze.

Wieczory spędzone na pętaniu się po Krakowie, podziwianiu Rynku, fluid neurotoxines uptake i graniu na gitarze pana co przyszedł sobie pozarobkować śpiewem. Wszyscy byli zadowoleni - ja wyłem głośniej niż zarobkowicz, a tenże z kolei mógł zająć się nieskrępowanym kasowaniem klientów. Ech, życie. Piwo na Kazimierzu też ma swój urok. Muszę przyznać że okolice Rynku ładne są, ale Kazimierz z tymi uliczkami wąskimi i poczuciem że można w ryj dostać - nie mówiąc o kiełbasce z grilla o pierwszej w nocy pod Halą - ma coś w sobie.

Kiedy tak siedziałem w piątkowy wieczór nad lampeczką i wsłuchiwałem sie we wszechobecny polski, zrozumiałem dlaczego ludzie mimo jakichkolwiek racjonalnych powodów wracają tutaj. Ilość endorfin produkowana z samego faktu bycia tu-i-teraz jest niesłychana i spowija wszystko różową mgiełką. I jeżeli ktoś sobie nie zdaje sprawy że właśnie ma Świerzop-Dzięcielina Syndrome, ŚDP to faktycznie spakować się gotów i gościnne progi Królowej porzucić. A potem zgrzytanie zębów i obgryzione paznokcie.

A - i ludzie na ulicy nie uśmiechają się do siebie. Dziwne.

niedziela, 28 czerwca 2009

I się zbyło

O rrany. Cztery dni na 140% obrotach, wykłady, imprezy, rodzina, krewni i znajomi królika, zakupy, wreszcie powrót....

Miło jest się wybrać w rodzinne strony.

Ale chyba jeszcze milej jest wrócić do domu.

Jako że godzina późna, pozdrawiam wszystkich, dokładna relacja nieco później, teraz czas do łóżeczka.

abnegat.ltd

sobota, 27 czerwca 2009

I komu to przeszkadzalo




Ale tu jest pieknie. To niesamowite co mozna uzyskac przy tak skromnym budzecie...

piątek, 26 czerwca 2009

Bliskie spotkanie trzeciego stopnia

Nauka angielskiego, nauka pisania CV, stopniowe nabywanie zdolności sprzedania siebie - to procesy które przypominają nakręcenie sprężyny. Pomalutku, prawie niezauważalnie w srodku nakręca się oczekiwanie. Jesteśmy zarejestrowani w coraz większej ilości firm headhunterskich, otrzymujemy coraz więcej telefonów z ofertami, w końcu jedziemy na konkurs piękności i zaczyna się nerwowe oczekiwanie. Mija tydzień w czasie którego stress nam narasta. Mija drugi, zaczyna nas trafiać. Mija trzeci - szlag jasny trafił - nie tym razem. Nic to, uda się następnym. Telefon. „I’d like to confirm that we offer you this position. When could you start?” I to niesamowite uczucie - sprężyna w srodku dokręca się jeszcze bardziej, sami jej w tym pomagamy bo w końcu okres marazmu się skończył. Zaczynamy zamykać dotychczasowe życie i otwierać zupełnie nowy rozdział. Coś co daje tonę energii (zgodnie z E=mc2) i zwalnia upływ czasu.

Całość organizacyjno-przygotowawcza daje w efekcie nerwowe rozglądanie się po lotnisku w poszukiwaniu oczekiwanego transportu. Przeleciałem wzrokiem po karteczkach i tabliczkach - i w końcu wylądowałem na parkingu. Nikogo. No to wracamy... Sprawdziłem jeszcze raz. Cholera jasna, gdzie ja mam numer do tej babki? A, jest.
- Dzień dobry, Abnegat...
- Aaa, dzień dobry - ucieszyła się moja rozmówczyni - Doleciał Pan?
- Doleciałem. Ale nikt nie czeka...
- Zaraz zadzwonię do pracodawcy i sprawdzę.
Po dziesięciu minutach dostałem wiadomośc że na lotnisku ma czekać taksówkarz z moim nazwiskiem na tabliczce. No to nazad...

Jako że się trochę przeludniło, bez trudu wykukałem jedyna pozostała tabliczką z odręcznie napisanym czymś co można by uznać za Apnejt. Podrapałem się po łbie. Jak jest szansa że facet czeka na innego A-coś wysiadającego z Polski który się nie zgłosił? Przełamując opory podszedłem bliżej.
- Good morning. - Facet popatrzył się dziwnie. Nie moja wina że w Polsce nie używa się sformułowanie „Dobre popołudnie”...- Me Abnegat. Ich bin der... - zaschło mi z wrażenie w gardle.
- Good aft’oon, sir - rozpromienił się w uśmiechu mój rozmówca. - R’u goin’ t’o’tel?
Chyba o hotel pyta - przemknęło mi przez spanikowany mózg. Na wszelki wypadek wyciągnąłem karteczkę i napisałem nazwę miasta. Popatrzył z obrzydzeniem i kiwnął głową. Przyjechał innostraniec i szpanuje że pisać umie, szlag by go trafił...

Skrzyżowałem palce i wsiadłem do taryfy. Rzecz jasna chciałem siąść za kierownicę ale kierowca grzecznie pokazał mi przednie lewe siedzenie. Nno tak. Może lepiej jak z tyłu siądę. Toż nie wiadomo jak przeżyć jazdę po tej stronie auta, nie mając na czym rąk położyć...

Droga spokojnie mijała nam na przyjacielskiej pogawędce. Mój współtowarzysz chcąc uprzyjemnić mi podróż opowiadał historię swojego kraju oraz sytuacje geopolityczną - a przynajmniej tak by wynikało z zaangażowania, bo rozumiałem jedynie „and”, „or” „you” oraz „I”. Tego ostatniego nie jestem pewien. Żeby nie wyjść na ostatniego chama odpowiadałem grzecznie „A”, z wyczuciem dodając zabarwienie a to potwierdzające - a to pytające. W końcu zapadłem w udawany sen a kierowca zajął się słuchaniem radia. Panie, ratuj.

- Sir, it’s ya o’tel.
Że co mam mówić? Wybałuszyłem się na kierwowce który prawidłowo odczytał mój wyraz twarzy i pokazał palcem hotel. A - jesteśmu na miejscu. Matko jedyna, przyjechałem leczyć ludzi do kraju których języka kompletnie nie rozumiem... Uścisnałem grzecznie grabę na dowidzenia i polazłem do hotelu.
- Good evening, are you booked in? - zapytała panienka z okienka. Łomatko - to oni tu jednak lenguidżem gadają...

Pół godziny później siedziałem sobie przy oknie oglądając zachód słońca - chwilę pred północą - i w końcu do mnie dotarło że jestem kilka tysięcy kilometrów od domu, a jutro idę po raz pierwszy do pracy w zupełnie nowym szpitalu, gdzie ludzie uzywają dziwnego dialektu. Daj Panie żeby był bliższy temu mojej recepcjonistki, bo jak się okaże że oni są znajomymi i krewnymi drivera to nawet walizek nie rozpakuję tylko wracam do domu...

czwartek, 25 czerwca 2009

Aprajzal

W czasach prehistorycznych, inaczej zwanych przedwyjazdowymi - czyli jakieś 4 lata temu - pojechałem sobie na interview (zwane dla zmyłki interwju). Wśród całej masy podchwytliwych pytań, których wyłapanie i omijanie Polakowi nie sprawia najmniejszych problemów, sunąc sprawnie i bezszelestnie jak Pirelli po gładkiej nawierzchni, nagle trafiłem na gwoździk (czternastocalowy). Mój interlokutor zapytał o apraisal. Odpowiedziałem grzecznie że w życiu sie z takową porcedurą nie spotkałem. Interlokutor wybałuszył się na mnie nieco - znaczy że nie podlegamy żadnemu systemowi ocen? Podziękowałem w duchu Najwyższemu żem nie przypomniał sobie na czas jak powiedzieć ładnie po angielsku „procedura medyczna” i poprzestałem na „procedurze” po czym ze swadą opisałem ostatnią połajankę (z góralska zjebką zwaną) którą otrzymałem od szefa swego jedynego, niech mu Bozia da zdrowie i długie życie, a wszystkie zasługi w dzieciach wynagrodzi, amen. Czy raczej we wnukach.

Mój interlokutor podrapał się po głowie - wyraźnie nie był moja odpowiedzią zachwycony. Ja jego pytaniem też nie więc zasadniczo byliśmy square. Porozmawialiśmy jeszcze na kilka innych problemów - m.in na temat audytu - ale że nie byłem zorientowany w ich zwyczajach kulinarnych, dośc szybko skończyliśmy miła (i darmową) konwersację. Dwa tygodndnie poźniej dostałem potwierdzenie że jestem bardzo dobry - ale że byli lepsi i niestety nie jadę. Bardzo po angielsku powiedziane „zadzwonimy do Pana”.

Na kolejne rozmowy byłem już lepiej przygotowany. Toż należy umieć wyciągać wnioski z własnej błazenady. Ale prawdziwe znaczenie słowa aprajzal poznałem dopier po przyjeździe do Królestwa.

Dzielą się one na zawodowe i pracownicze.
Zawodowy jest przeprowadzany przez zainteresowanego i jego kolege po fachu, zwykle w zakładzie pracy jest taki jeden oddelegowany do - bądź co niebądź - paskudnej roboty. Ta jest prosta. Siedzisz sobie z kolegą anestezjologiem i szczerze oraz otwarcie dyskutujecie o o swoich problemach. Co robimy, co nam dobrze wychodzi a co mniej dobrze. Co trzeba zrobić żeby to poprawić. Co chcielibyśmy robić poza naszymi obowiązkami - jak się rozwijać i co nam mogło by w tym pomóc. W teorii piekna sprawa, w praktyce należy się dobrze przygotować merytorycznie do uzasadnienia dlaczego nasz pracodawca musi pokryć nam lot do Bagdadu (NYSORA 2010) oraz tygodniowy pobyt narciarski w Grindelwaldzie (Winter Meeting ESRA 2010). Reszta jest psu na budę. Jednak papiery koniecznie należy przechowywać w personal files ponieważ będzie to podstawa do rewalidacji. Boże chroń Królową.

Pracowniczy natomiast faktycznie ma wiele wspólnego z gastronomią, pod warunkiem że używamy dużej ilości piany. Chwalimy organizację i naszą w niej nieodzowną i wyjątkowo pożyteczną rolę, wskazujemy na nasze zasługi oraz wytykamy autobiczem błędy*, dziękujemy naszemu przełożonemu za to że dostrzega nasze problemy i próbujemy wytargować nowe kapcie czy inne fajny gadżet w postaci obrotowego krzesła na kółkach z opcją bujanego fotela (jest to niezbędne - można bez słowa powiedzieć komuś: „bujaj się”).

Czasem mam wrażenie że my jednak nie przystajemy do tej rzeczywistości.

-------------
*Bardzoważnym jest żeby przygotować sobie kilka straszliwych błędów i zachowań jakich się dopuszczamy. Najlepiej widziane są:
- przychodzę za wcześnie do pracy;
- nie mogę przestać myśleć o pracy, nawet w sobotę;
- zagoniłem ostatnio zespół tak że aż dostali zadyszki;
- jestem zbyt wymagający wobec podwładnych - cały czas ich szkolę i uczę nowych rzeczy;
- zamiast jeść bukę w czasie darmowej przerwy - sprawdzam sprzęt przed popołudniową sesją.
I tak dalej. Można mnożyć
ad mortam defecatam.

środa, 24 czerwca 2009

Australia

Przechodząc ostatnio koło półek z DVD zauważyłem „Australię”. I popadłem w przydum. Ja rozumiem - marketing. Biznez. A nawet busines. Ale żeby próbować sprzedać ten badziew wszeteczny za 9.95 i w dodatku pisać że to promocja? To jest próba sprzedania nieboszczyka... W zasadzie kopać trupa nie należy - chyba że o zakopywaniu mowa - ale być może uratuję komuś kilka zetów. Czy też stirlingów.

Film jest straszny. Wręcz potworny. W roli głownej występuje Nicole Kidman, którą jakoś tak - lubię. Ale tego badziewia nie uratuje nawet zmartchwychwstała Wenus z Milo. Zaczyna się niewinnie. Nicole dowiaduje się że jej mąż szlaja się w Australi i przepuszcza majątek, rusza więc z Anglii coby dopilnować biznesu. Zagrane wszystko w stylu „ach jaka to ja jestem higher class idiotka”. W Australii jej kierowcą, przewodnikiem a w końcu aniołem stróżem i kochankiem zostaje Hugh Jackman. Po mojemu przyjmując tę rolę upadł na głowę. Póki on jest okrutnie autralijski a ona essex blondie, film trąca nieco Krokodylem Dundee. Który może też arcydziełem nie był, ale do półlitra w piątek jak znalazł. Początek z kilkoma pięknymi scenami dawał nawet pewną nadzieję: kwicząca ze szczęścia Kidman na widok pięknego kangurka, strzał z dwurury i w nastepnej scenie widzimy jak po przedniej szybie ciezarowki kapie sobie cos czerwonego, a nasza urocza bohaterka wpatruje się w to coś wzrokiem zahipnotyzowanego królika. Ale im dalej w las...

Najpierw w idiotce budzi się Świadoma Praw i Obowiązków Kobieta Walcząca O Zachowanie Majątku Nikczemnie Zabitego Męża. To trochę przywodzi na myśl piszczącą dramatycznie Keirę w III części Piratów. Człowiek ma ochotę iśc po paluszki słone żeby nie oglądać żenady. ŚPOK mianowicie musi dostarczyć bydło na alianckie statki, żeby dostać kupę kasy i odnieść moralne zwycięstwo nad szwarc-charakterami. I robi to w sposób heroiczy - czego znieśc nie potrafię. Rzecz jasna cudowna przemiana idiotki w ŚPOKa umyka jakoś Grantowi który jak to każdy chłop mózg ma zlokalizowany z dala od czaszki. Zaczyna się wyścig z czasem, przeciwnościami losu, oj-ty-ty niedobrymi ludźmi którzy też chcą sprzedać bydło ale nie stodują się do fair play... Łomatko. W końcu ZŁO zostaje pokonane. Za morderstwa i ich próby, podstępy i świństwa zostają przykładnie ukarani - tracą kontrakt i muszą cierpieć meki oglądając zwycięski triumf na twarzy ŚPOKa. I może dało by się to uratować jako pseudo-western australijski, ale... to nie koniec filma.... Okazuje się że producent musiał mieć straszliwe nadwyżki bo nagle, bez mrugnięcia okiem Kidman ze ŚPOKa przeistaca się w Heroiczną Kobietę Broniącą Aborygenów (przed Australijczykami), Dzieci (przed Aborygenami), i Australię (nie, nie przed dziecmi - przed faszystami). Wkraczamy w skrzyżowanie Pearl Harbour z Wichrowymi Wzgórzami. HKBADiA jest również nostalgicznie tęskniąca i heroicznie nostalgiczna i tęskliwie heroiczna....
...łomatko.
Zrzygać się idzie.
Minus 4 gwiazdki.
----------------
Tak mi się pomyślało - jak w restauracji dadzą nam ścierwo do zjedzenia to możemy zażądać zwrotu kasy. A za bilet do kina płacimy w ciemno - i potem całuj pan psa w nos...

wtorek, 23 czerwca 2009

Konkurs piękności

Przyjeżdżając na wyspę przywozimy ze sobą bardzo silny choć praktycznie nieuświadamiany polskocentryzm. Te najłatwiejsze do wyłapania zderzenia z angielską rzeczywistością jak brak kabanosa czy wszechobecne "Are you happy" dość szybko zostają zaakceptowane czy naumiane. Jednak prawdziwa różnica leże gdzie indziej. Można ich określić jako społeczeństwo oparte na zaufaniu.

W Polsce kandydat na pracownika - znajomego - przyjaciela - współpracownika czy jeszcze innego wspólnika musi przejść chrzest bojowy w ogniu prób godnych G.I Joe. Czy G.I.Jane (najdurniejszy film jaki w życiu widziałem - głupszy nawet od Ripley'a). W zasadzie najpierw nie ufamy - a dopiero w trakcie procesu oswajania zaczynamy ufać coraz bardziej. Tutaj działa to zupełnie inaczej. Najpierw zostajemy obdarzeni zaufaniem - a dopiero w trakcie prób bojowych, jeżeli nie spełnimy warunków, to zaufanie zostaje zredukowane. Ja tu nie chcę broń Panie napisać że tubylcy są bandą naiwnych idiotów - ostatecznie wielowiekowy najazd różnorakich kultur mających nieco inne podejście do życia nauczył ich sporo. Jednak w dalszym ciągu najważniejsze w procesie nawiązywania znajomości czy starań o pracę odgrywa rozmowa i test pt. "Dziś pytanie - dziś odpowiedź".

Dlaczego nie mamy szans w starciu z kulturą blisko- i dalekowschodnią? Wystarczy popatrzeć na standardową odpowiedź przedstawiciela rasy białej na pytanie o kompetencję. Mniej więcej brzmi ona że owszem, wszystko - ale dopiero w Lądynie (nie ma takiego miasta...). Zasadniczo się w temacie orientujemy, można by powiedzieć że dobrze (choć bez przesady, Polak nie zaryzykuje błazenady), ale doświadczenie mamy nie największe, chętnie się douczymy, nie wiemy czy znajomość języka jest wystarczająca itepe itede. Co robi użytkownik urdu, malajalam czy brahui? Na każde pytanie oświadcza jasno, czysto i z wewnętrznym przekonaniem, że na świecie jest może kilku ludzi którzy są w stanie docenić jego klasę (choć do pięt mu nie dorastają) a procedurę o której mowa wykonywał dzieckiem będąc. W kołysce. Bo miał w niej hydrę na której trenował. Co jest najśmieszniejsze - w Polsce liczy się papier, potwierdzenie umiejętności - bo bujać to my a nie nas. A tutaj - przyszedł dżentelmen i jak mówi to znaczy że wie. Nie wiedzą biedaki że istnieje jeszcze jedna możliwość - że rzeczony specjalista jak mówi to mówi. I tyle. Referencje? Jeżeli oszust potrzebuje referencji to je znajdzie. Jego własna ciocia stanie się na moment Specjalistą Najwyższej Klasy i z niezachwianą pewnością potwierdzi co trzeba.

Widziałem specjalistę od operacji laparoskopowych który wygrał z naszym doskonałym chirurgiem bo podle tego co zaprezentował w czasie interview był na świecie najlepszy i do tego stanowiska jedyny. Potem co prawda się okazało na sali operacyjnej że nie miał on bladego pojęcia o tym co robił - ale zanim go wywalili na zbity pysk zdążył zrobić kilkanaście operacji (połowa zakonczyła sie konwersją, czyli wyciągnieciem kamerki i rozpłataniem brzucha). Załapie jeszcze kilka postów tego typu i faktycznie naumie się operować...

Do tego systemu trzeba zmienić nasze przekonania i nastawienie do świata. W innym przypadku kobieta znowu zostanie służącą przy stole na którym ucztuje mężczyzna.

poniedziałek, 22 czerwca 2009

Strach

- Doktor, wyjazd do Podlasia.
- Jak zwykle?
- Jak zwykle. Czego dzwonią? Toż wiedzą że nic się nie da zrobić.
- Też byś dzwonił. Jedźmy.

Dojazd długi więc zająłem się uzupełnianiem niedoborów spania. Ostatecznie nie wiadomo jak się noc ułoży.
- Dzień dobry, pogotowie - wszedłem do pokoju za prowadzącym starszym panem. -Co tym razem?
- Strasznie ją telepało i wtedy tak krzyczy...
Pani na oko sześćdziesięcioletnia leży na łóżku i nieco nieprzytomnie patrzy wokoło. Zbadałem co miałem - w zasadzie niewiele się zmieniło od ostatniego przyjazdu tutaj. Wczoraj? Sprawdziłem karty - nie, przedwczoraj.
- Jak się pani czuje?
Pacjentka popatrzyła na mnie nieco zdziwiona i spróbowała się uśmiechnąć. Taak.
- Jak się czuła po ostatniej interwencji? Lepiej co? - zwróciłem się do starszego pana.
- Przez jakiś czas był spokój. A dziś od rana taka spięta była i jakieś pół godziny temu ją znowu chwyciło.
- Na ból się skarży?
- Nie, te plastry co jej doktorka przepisuje to dobre są.
Taak. I co niby człowiek ma zrobić jak nic nie ma do zrobienia. Podałem domięśniowo Relanium - wchłania się wolniuśko, do rana powinno ja zabezpieczyć - i sterydy. Niby na mózg przeciwobrzękowo nie działają ale w chorobie nowotworowej i owszem.
- Kiedy doktorka z ośrodka będzie?
- Jutro obiecała że zaglądnie.
- Zostawię tu krtę dla niej - koniecznie przekażcie, dobrze?
W karcie prócz standardowych informacji z wyjazdu wpisałem grzeczne pytanie czy można by pani dać sterydy doustnie - albo zapewnić pielęgniarkę coby zastrzyk zrobiła. Jednak od nas daleko, najmniej pół godziny się jedzie...

Wylazłem na pole*, poczęstowałem gospodarza, przypaliłem.
- Wiecie, że to jest choroba która ja zabije?
- Żadnego ratunku?
- Żadnego. Nikt z wami nie rozmawiał?
- Nikt. Można jej jako ulżyć?
- Przeciwbólowe plastry ma, jak nie wystarczają to idźcie do doktorki, przepisze silniejsze. Takie ataki jak dzisiaj będą się powtarzać, rady na to nie ma. Jedno co możecie zrobić to ją na bok położyć. I dzwońcie po nas.

Więcej już tam nie jeździłem, ale moi zmiennicy jeszcze kilkakrotnie udzielali jej pomocy. Jakieś dwa miesiące później dowiedziałem się że zmarła.
Praca w pogotowiu czasem jest śmieszna. Czasem irytująca. A czasem po prostu - beznadziejna.
---------------
*to samo co dwór w Warszawie czy dwórz w Radomiu.

niedziela, 21 czerwca 2009

Horrorek codzienny

Do zbioru milusińskich łapie się jeszcze jeden oreore. O ile jednak uzależniony od kłucia w gluteus maximus był mały i cwany - o tyle dzisiejszy przypadek był typu obeliksowego. Znaczy bardziej wiedział jak używać płytki motorycznej niż synaps.

Nasz pech polegał na fatalnej lokalizacji stacji pogotowia - do rzeczonego obeliksowatego mieliśmy raptem kilkaset metrów. Dodatkowo poświęcił on całe swe życie utylizacji toksyn, jego wątroba pracowała niestrudzenie dla dobra ludzkości przerabiając w pierwszym rzędzie grupy hydroksylowe ale nie obcy jej był metabolizm fenoli, ketonów, estrów, epoksydów, amonów, związków nitrowych, o prostym glikolu* nie wspominając.

Łatwo wyobrazić sobie konflikt tkankowy - o ile istotą wątroby jest detoksykacja organizmu (choć bez przesady - kupa innych funkcji działa niejako w tle najbardziej znanej czynności) - o tyle mózg wykazuje się niską tolerancją dla pożywnych inaczej związków znanych z kursu chemii organicznej.

Z mózgiem żartów nie ma. Dyskusji też nie. Jak mu zbrzydnie - przechodzi w tryb reset wywołany zsynchronizowaną czynnością elektryczną mózgu - co dla postronnych obserwatorów objawia się malowniczym waleniem łbem w posadzkę, nieprzytomnością ogólną oraz bezwiednym oddaniem cesarzowi co cesarskie.

Obeliksowaty zazwyczaj drgał jak mu spadało stężenie środków powszechnie uważanych za szkodliwe. I jest to często spotykane w zaawansowanej fazie uzależnienia alkoholowego. Czy raczej - zgodnie ze staropolską zasadą "Po borygo sie nie rzygo" - glikolowego*. Jednak dobry Pan Bóg ma jeszcze jedno - tym razem ostatnie - ostrzeżenie. Nazwa jest o tyle dobra że "Ostatnie Ostrzeżenie" dobrze się rymuje z "Ostatnim Namaszczeniem" - mianowicie gdy pijaczysko zaczyna drgać po wypiciu alkoholu znaczy to że do trumny ma już bliżej niż dalej.

- Abi, Obelix! Nieprzytomy, pilny wyjazd!
- Przecież on jest cały czas nieprzytomny tylko raz mniej a raz bardziej... Kto siedzi na dyspozytorni?
- Gucia.
- Powariowała. Reszta gdzie?
- Idą.
- No to gnajmy życie ludzkie ratować... - westchnęło mi się do Pasztetu Podhalańskiego z Ogóreczkiem Kiszonym co to się został na talerzyku. Zjem jak wrócę.

- Kurwa, chuje, nieroby, ile kurwa mozna czekać...!!!
- Do widzenia - odwróciłem się na pięcie i polazłem do karetki. Zespół stanął w pół drogi. -Wracamy. Pogotowie nie ma obowiązku życia narażać.
Zespól nawrócił do karetki, oreore ruszyli do ofensywy.
- Szybki, weź ty karetkę wyprowadź stąd bo ci auto zniszczą.
- To nie idziemy do środka?
- Po moim trupie. Wyjeżdżaj.
Stanęliśmy w stosownej odległości i poprosiłem stację o wsparcie niebieskich.
- Marlboro? - zanęciłem.
- Może być.
Stanęliśmy na poboczu i oddali się zaangażowanej rozmowie dotyczącej piłki nożnej, pogody i zadniej części Maryny.

- Dobry, z kim macie problem? - wyskakując z nyski nasz anioł stróż bez jakiegokolwiek certolenia przeszedł do rzeczy.
- Obelix.
- To on jeszcze żyje? - w głosie zadźwięczał podziw. -Niesamowite. A mówią że alkohol szkodzi.
- Alkohol szkodzi na mózg głównie... - mruknęło mi się filozoficznie choć nie do końca zgodnie z prawdą. -Muszę go zabrać. Chodźmy.

W domu przeszliśmy klasyczną walkę na rubieży, na szczęście niebiescy użyli środków przymusu bezpośredniego pośrednio i bezpośrednio - i mogliśmy naszego nieprzytomnego zabrać do karetki. Przy okazji zauważyłem że strasznie się przyspieszenia dostaje gdy gaz szczypie w oczy.

- Otwórz oczy, piękny kawalerze - zagaiłem pokojowo. Odpowiedział mi charkot i przewracanie oczami. -Rura! - zadysponowałem, pomny intubacji na żywca którą na Obeliksie uskutecznił mój kolega, a który to manewr jednoznacznie przekonał obeliksowatego do porzucenia paskudnego zwyczaju symulowania objawów.
- Tylko nie rura - wybełkotał kawaler i usiadł na noszach.
- No to leżymy grzecznie i zajmujemy się oddychaniem, tak?
No i proszę - nie ma to jak pozytywna indukcja behawioralna. Obeliks padł był plackiem i spokojnie dojechał do izby.

Kocham te pracę. Podjeżdżasz pod szpital, naciskasz guzik, paka idzie do góry i już - po wykiprowaniu ładunku można udać się na zasłużony odpoczynek. Czyli na pasztecik z kiszonym.
--------------------
Jeszcze raz przypominam że ja tu sobie jaja robię. Glikol jest trucizną, ca. 1 ml/kg.m.c. wystarcza do uśmiercenia człowieka. Jak by ktoś chciał wiedzieć coś więcej to TUTAJ jest stronka Toksykologi PAM-u.

sobota, 20 czerwca 2009

Przysługa według doktora Daneeka

”- Kto smaruje ten jedzie. Ręka rękę myje. Rozumiesz? Ty mnie podrapiesz w plecy to i ja ciebie podrapię w plecy.
Yossarian zrozumiał.
- Nie zrozumiałeś mnie - powiedział doktor Daneeka, kiedy Yossarian zaczął go drapać po plecach. - Mam na myśli współpracę. Przysługa za przysługę. Ty zrobisz coś dla mnie, ja zrobię coś dla ciebie. Rozumiesz?
- Zrób coś dla mnie - zażądał Yossarian.
- Nie da rady - odparł doktor Daneeka”


Jako że tritmentcentre jest w potrzebie, mój personalny manadżer przytaszczył się był kiedyś coby przedyskutować nadgodziny. Pewnikiem nawet by okiem nie mrugnął - ale dyrektywa Unii niestety zmusiła go do rozciągnięcia twarzy w uśmiechu i przylezienia po prośbie. Wraz z gotowcem opt-out. Dodatkowy pieniądz zawsze się przyda - więc zgodnie kiwnąłem głową. Tym bardziej że menadżer szczerze i od serca powiedział że jeżeli mi zbrzydnie - to przestanie płacić i będę sobie mógł odebrać nadpracowany czas.

Patrząc ostatnio na mój plan wakacyjny, który z różnych przyczyn zaczyna się od czwartku, pomyślałem że miło by było rozpocząć go w poprzedzający piątek - wykorzystam nadpracowane 24 godziny i sobie prezent zrobię.

Biedny menadżer mój - kompletnie przestał rozumieć angielski. Za skurwysyna jasnego pojąć nie mógł - co ja od niego chcę? W końcu narysowałem mu na karteczce diagram. Najwyraźniej doszedł do wniosku że dłużej debila robić z siebie się nie da.
- Sorry, Abi. Nie da rady.

- Powiedzcie, jak wy się, u diabła, nazywacie??
- Popinjay, panie pułkowniku!
(...)
- Czy wasz ojciec jest milionerem albo senatorem?
- Nie, panie pułkowniku.
- No to wpadliście jak śliwka w gówno, Popinjay. A może wasz ojciec jest generałem albo wyższym urzędnikiem państwowym?
- Nie panie pułkowniku.
To dobrze. A co robi wasz ojciec?
- Nie żyje, panie pułkowniku.
- To bardzo dobrze. W takim razie wpadliście naprawdę(...)

piątek, 19 czerwca 2009

Wydało się



Skoro się wydało to nie ma sensu dalej ukrywać. Moim drugim misiem z urwanym oczkiem jest „Astrix i Obelix - misja Kleopatra”. To jest taki mój odskocznik poststresowy - gdy chce się odmóżdżyć przy szklaneczce whisky, zapuszczam dzielnych wojów i rżę z durnych dowcipów. Film nie jest światowym kinem, nie jest dziełem zaangażowanym i w zasadzie - nie mam bladego pojęcia dlaczego go lubię. Może po kolei.

Produkcja jest dziwna - mianowicie filmowi wyszło by na zdrowie gdyby z Asterixa i Obelixa wyrzucić kilka postaci. Po pierwsze - Asterixa i Obelixa. W najlepszym przypadku są obojętni, a szczerze powiedziawszy są irytujący. Idąc tym tropem należy również wywalić Cezara oraz Panoramixa (to taki droid) i Idefixa czyli w zasadzie całą hołotę z Galii. Kleopatrę też można by wywalić, ale jako że wcięcie na plecach sukni Moniki Belucci sięga wdzięku podstawowego, jako rasowy samiec ulegam prymitywnym popędom.






- Ty rozumiesz co do ciebie mówię czy nie rozumiesz co do ciebie mówię??

Natomiast całość brawurowo broni się nieprawdopodobnym Jamel’em Debouzze w roli Numernabisa, wspartym postacią jego przybocznego skryby (to taki facet od skrybania) - czyli Gerard’em Darmon’em w roli Otisa plus szwarc-charaktery: Edward Bauer jako Marnypopis i jego szujowaty pomocnik Nikosix (Edward Montoute, kolega-gliniarz Emiliana z wszystkich Taksówek).


-Teraz JA - będę twoja plagą egipską!


- A bez pałacu ... nie ma pałacu.


- Dwóch ich było więc mieli zdecydowana przewagę.


- Zaatakowane - Imperium Kontratakuje!

Do jasnych punktów dodać należy prawą rękę cezara - Gajusza CE+’a który jako Dark Lord zawsze wywołuje u mnie uśmiech na twarzy.



- (...)wygrałem milion sestercji. I kupiłem sobie za nie buty - za duże i brzydkie w dodatku...


WEŹ PRZESTAŃ...

Do tego wszystkiego Debouzze w polskiej wersji został zdubingowany przez Cezarego Pazurę którego głos jest - jak to mówia w lengłidżu - perfect match.




Nie będę się bronił żadnymi argumentami ani też merytorycznych dział w obronie nie wyciągnę. Ale jak mnie znowu dopadnie zmęczenie ogólne z akcentami szczegółowymi to zasiądę ze szklaneczką i pośmieje się z wygłupów tandemu Debouzze/Pazura.


- A te drzwi pod sufitem? Co to jest??
- Panie Szczękościsk! W przyszłość patrzę!! Zechcesz pan dobudować pięterko - nie ma sprawy, bo drzwiczki już przewidziane!





...a to skądś znam... "Zatopienie Mary Celeste"?... czy jakoś tak...
-------------------------------
Dzięki za podpowiedź ;)
Poniżej oryginał.


czwartek, 18 czerwca 2009

Piąty Element



Zastanawiałem się kiedyś który film jest moim ulubionym. Takim którego mogę oglądać w kółko. Który bawi mnie niezależnie od tego ile razy go widziałem. I miałem zgryz, bo w szrankach stoi „Miś”, „Czerwony Pażdziernik”, „Królestwo Niebieskie” (to akurat ku mojemu zdziwieniu...), „Piraci” (biję się w piersi...), komedie Chavy Chase’a - a szczególnie „Christmas Vacation” (jak by co to się wyprę), Monty Python z „Meaning of life” oraz „Life of Brian”, „Blade Runner” - a jak jesteśmy przy Fordzie to lubie zrobić sobie maraton z „Gwiezdnych Wojen” jak i „Indiana Jones’a” - i cała masa innych, lepszych, gorszych, długich, krótkich, smiesznych i nie tylko filmów. Jedyne czego nie oglądam to horrory, a szczególnie te sadystyczno - psychopatyczne. Piły zwykłe czy teksańskie odrzucaja mnie z założenia.




Po przeglądnięciu wszystkich pudełek na półce - a jest tego ze 400 tytułów - ogłaszam co następuje: w moim prywatnym konkursie wygrywa „Piąty Element”.




Akcja jest prosta jak przysłowiowy metr sznurka w kieszeni. Na świecie w XXXIII wieku pojawia się zło. Ale nie jakieś takie byle jakie -jest to solidny kawał złych zamiarów mający na celu eksterminację życia w całości.




Rozpoczyna się wyścig z czasem. Rząd wysyła super-hiper-macho-hero-taxi-driver-ex-komando w jednym czyli Bruc’a Willis’a




by przygotował jedyną broń zdolną zrobić szatkowana kapustę z marchewką z przeciwnika - starożytny artefakt, składający się z pięciu części.




Cztery żywioły w kamień zaklęte i Piąty Element właśnie – okazuje się nim być śliczna i powabna Mila Jovovich. Która zagrała klasycznie jovoviczowo, co w sobie mieści nie tylko Joannę D’Arc ale również zbuntowany produkt eksperymentu militarno-genetycznego. I paru innych zakapiorów płci żeńskiej.





Film jest cudny. Nie jest to opowieść „Jak dzielny Willis uratował Świat przed Złem z Laską przy Boku”, ale wielowątkowa komedia, gdzie każdy, najdrobniejszy element jest doszlifowany do połysku. Do boju z siłami zła rusza poczciwy ksiądz (Ian Holm),





spadkobierca wielowiekowej tajemnicy, jedyny ziemski kontakt tajemniczej cywilizacji Monochiwan’ow. Z drugiej strony rusza ekipa złego i cynicznego multimilionera Zorg’a,





handlarza bronią, posiadacza połowy Universum i konkretnej armii przyjemniaczków - w tej roli kapitalny i jedyny w swoim rodzaju Gary Oldman. Dołóżmy do tego paskudnych i wrednych Banglorów




którzy „są brzydcy jak noc i śmierdzą” i próbują bruździć gdzie i jak się da, oraz zbieraninę inteligentnych inaczej wojskowych w otoczeniu prezydenta - a będziemy mieli zarys całokształtu. Oliweczką do drineczka jest Chris „Szrokie Usta” Tucker, który latając w nieprawdopodobnych babskich wdziankach trzęsie światem jako bezczelne skrzyżowanie D-J’a i radiowego showmena - transwestyty.

Tak na marginesie - jak by ktoś potrzebował inspiracji do postrzyżyn to polecam poniższą rurkę z kremem. Kiedyś sobie taką zrobię.





It has to be green, ok? OK??

Film zrobił Besson, którego kocham za manierę przeplatania scen. Ktoś zadaje pytanie - i odpowiedź pada natychmiast, ale tylko dla widza. Bo dzieje się to zupełnie gdzie indziej, wypowiadane przez zupełnie kogo innego. Co prawda słyszałem gdzieś że Besson jest be i przyznawać się do niego jest passe ale - chwała Panu - wisi mi to kompletnie. Lubię zarówno Taksówkę (choć przyznam się że jedynie 2 część wraca mi na ekran od czasu do czasu) jak i Minimki. I Leona. I parę innych jego wynalazków.

Masa drobiazgów upiększająca życie: Holm wyrzuca Oldmanowi że jest potworem, na co ten ostatni odpowiada z niejakim zawstydzeniem - „I know”.





Holm, który starając się uspokoić pije w barze, i pomiędzy łykami ze szklaneczki mówi do robota - „Ona jest taka ludzka, rozumiesz?”






Dowódca krążownika który ustala plan walki z prezydentem stwierdza: „Moja maksyma, Panie prezydencie to strzelać najpierw, później pytać” - po czym kamera znajduje trzech wojskowych doradców prezydenta którzy z zaangażowaniem potakują głowami.





Policjant który kończy zdanie instruujące Milę co ma robić pytaniem „Do you understand me?” i widząc jak znika za załomem muru odpowiada sam sobie: „She doesn’t”.





Profesor odpowiadający wojskowemu który nazwał kosmitkę „dziwolągiem” jest oświetlony ultrafioletem i ze swoją facjatą i pryszczami wygląda jak ultradziwoląg - w zasadzie każda scena ma swój klimacik i żarcik.




Do tego każdy gra tak jak gra - Willis jest desperacyjno-brawurowy, Tucker histeryczno - transwestyczny, Holms przejęto - misyjny, Jovovicz nadobnie bohaterska, prezydent grający rolę prezydenta... Cud, miód, ultramaryna.

Są filmy lepsze i gorsze - ale każdy z nas ma takie cudo które może oglądać w kółko. Wiem, człowiek powinien być zachwycony offowym kinem niezależnym albo inną kawą czy papieroochem (strasznie mi to badziewie za skórę zalazło), a przynajmniej jakowąś epopeją w stylu Nad Niemnem albo innym Panem Tadeuszem (do tej pory nie moge wyjśc ze wstrząsu po Robaku co to zamiast kląć jak szewc i mieć wszystko wytwornie w dupie - ojczyznę wskrzeszał, mówiąc wierszem). Ale kto powiedział że mają się nam podobać jedynie rzeczy wyrafinowane? Parek w rohliku też lubię - szczególnie z horcicą...

A może ten film to jest taki mój miś-pluszak czterdziestolatka, trzymany skrycie pod poduszką? Zresztą - tłumaczą się winni.

Pięć i pół gwiazdki.

środa, 17 czerwca 2009

Presummed innocent

- Abnegacik, przestań sie lenić i rusz się na blok – zapodał mój szef możliwie łagodnym głosem.
- Ale – bo mnie tu zupę nalewają! – zza drzwi doszedł głos mojego przyjaciela. Cholera jasna, żeby sobie jeszcze jaja z człowieka robić.
- A co się wykluło?
- Jakieś jaja. Kobieta postrzelona z broni służbowej – chyba żona policjanta. Trzy razy do niej strzelał – ale na szczęście trafił tylko raz.
Zdrętwiałem. – A gdzie ja trafił?
- Rana postrzałowa jest na klatce – a wylotowa na szczycie głowy.
- Że co? – wybałuszyłem sie na szefa – To jakim cudem ona jeszcze żyje??
- Abi, k.wa, czy ja do niej strzelałem?? – odbałuszył się szef. –Rusz dupę bo już z nią jadą. Krew zamówiłem – cztery wory zero minus, więcej nie ma, grupa i krzyżówka się robi.
- A urażeni? – odwróciłem się w drzwiach. – I kto ja pilnuje?
- Obrażeni są już na izbie. A obrabia ją Anielka – ale musi lecieć do dzieci. No, idźże wreszcie! – machnął w moją stronę pilotem i włączył Discovery. Co on w tych krokodylach widzi?

- Szykujcie urazową salę – krzyknąłem z przebieralni wbijając się w zielone szmaty.
- Wiemy, dochtor. Wszystko gotowe, Krysia umyta.
- Gucio. Krew przyszła?
- Z izby dzwonili że ją na krwi wiozą.
No i dobrze. Polazłem sprawdzić złoma – jeszcze dwadzieścia lat i dostaniemy od Draegera wyposażenie całego szpitala za ten eksponat. Obsługa wymaga znajomości fizyki, metalurgii, kowalstwa i dudziarstwa. Żaróweczka? – świeci. Miło. Nabrałem dragów i kazałem przygotować płyny na podorędziu i presory w pompie.

Wpadli urazowcy. Oż kurwa – nie ma żartów. Kobieta biała jak prześcieradło, krew się toczy, z głowy krwawi – a płuco? – nic nie furczy. Kurwasz mać – jakoś dziwnie te dziury...
- Sie kurwa nie przyglądaj – zagaił pokojowo mój ulubiony ortopeda – tylko zapierdalaj bo się skrwawia.
- Od czego zaczynacie? – wydarłem się przez plecy gnając na salę.
- Głowa! - dobiegło z oddali.
---------------------
Nie uratowaliśmy jej. Krwawiła tak masywnie że po kilkunastu minutach doszło do zatrzymania krążenia. Postrzały były dwa - ten w klatkę przeszedł niegroźnie przez mięsień naramienny. Rana w głowie została spowodowana przez wlatująca kule - chirurg znalazł ja w środku.

Siedziałem potem w kurzalni i przewijałem całą tą sekwencje do zatrzymania krążenia - bo potem oczywiście reanimacja, krew, leki, ale zdało się to na nic - i nic nie wymyśliłem.

O postrzeleniu nic więcej nie było. Ani w prasie, ani w innej telewizji. Podobno ukręcili sprawie łeb. A może nie? Nie wiem.

Nawet teraz jak to pisze - to mam to uczucie w głowie. Wjechaliśmy, leki, krew poszła, chirurg zaczął, ciśnienie coraz niższe, płyny turbo na dwie żyły, bradykardia, atropina, adrenalina, bradyasystolia i asystolia wreszcie.

I znowu - może tak a może tak. Tylko jak.

Przecież kurwa mać nie ja strzelałem.

wtorek, 16 czerwca 2009

Skala odniesienia

Wezwanie było do reanimacji. To jest to co kocham najbardziej – siódma rano, organizm pozbywa sie adrenaliny wpadając w stupor poranny, a tu wyjazd. Nie wiem dlaczego, ale uderzenie stresu jest wtedy podwójne.

Po przyjeździe na miejsce zastaliśmy zwłoki kobiety – zmarła we śnie, w środku nocy. Wokoło kilkoro dzieci patrzących na mnie jak na zbawce – z przerażeniem i nadzieją. Nie miałem serca (dodane: stwierdzić zgon po badaniu). Zabraliśmy się do – nazwijmy to reanimacją. Z defibrylatorem, masażem i całą reszta przedstawienia. Odpuściłem po pół godzinie.

Kobieta samotnie wychowywała swoje dzieci. Dzień wcześniej źle się czuła, była nawet u lekarza ale odmówiła czegokolwiek – szpitala, zwolnienia. Musiała iść do pracy bo bała sie redukcji.

Własne problemy jakoś blakną w obliczu pustych oczu dzieci.

poniedziałek, 15 czerwca 2009

Wot, technika...

"Dumnie Franek jedzie
Na samiuśkim przedzie
Do starego złoma
Wsadził se Tom Toma"


Matko jedyna. Gość jest niesamowity. Zawsze znajdzie drogę nie tą co trzeba, brakuje mu kilku skrzyżowań a w dodatku okrutnie lubi się powtarzać. To daje do myślenia. Funkcja trzykrotnego instruowania kierowcy nie wzięła się znikąd. Czyli że według producenta standardowy homo erectus automobilofilus jest przygłuchym matołem... Przerażające. Muszę grzebnąć w ustawieniach, toto gdzieś się pewnikiem reguluje.

Z racji przetestowania nowego nabytku spaliłem kilka litrów benzyny. Ogólnie potwierdziły się moje spostrzeżenia z przeszłości, kiedy to mój przyjaciel, przerażony faktem konieczności podróżowania w obcym terenie, bez pilota, pożyczył mi swojego tip-top dżipiesa. Pomijając fakt próby rozjechania staruszki na pasach, zabłądziłem kilka razy, z czego przynajmniej dwa były spowodowane przez tą cholerną szczekaczkę, bo mówiła m/w coś takiego: trzymaj się lewej i zjeżdżając prawą nitką skręć w lewo. Mowy nie ma żeby w samochodzie zrozumieć gdzie należy jechać. A wystarczyło by - zamiast wsłuchiwać się w sepleniący głos panienki z OZN (patrz blog Emili(Green)) - patrzeć po znakach.
Wrażenia z jazdy kontrolnej mam takie same - muszę go ściszyć, wyłączyć wszystkie mrugajki-przeszkadzajki, a najlepiej włączyć go pod koniec trasy żeby mnie doprowadził na parking.

Będę się musiał nauczyć jak z tym jeździć.

niedziela, 14 czerwca 2009

Tom tomem go

W końcu mnie dopadło. Broniłem się długo, opór mój był zdecydowany i skuteczny. Do dzisiaj. Czyli założenia były szczytne a wyszło jak zwykle.

Ponieważ muszę jechać w dłuższą trasę, w sumie coś koło 500 mil w obie strony, a rezerwy czasowej mam tyle co nic - żeby nie zabłądzić stałem się nieco zestresowanym posiadaczem gadającego pudełka z mapą w środku. Dodatkowo urządzonko otrzymuje raporty o pogodzie, korkach, cenach paliw - ciekawe czy potrafi wskazać drogę do najbliższej Costy na kawę - i zgodnie ze swoim tajemniczym widzimisiem kieruje człowieka przez chaszcze i wyboje.

Jako że jestem posłusznym wykonywaczem poleceń zawartych w instrukcji, podpiąłem urządzonko do kompa, zainstalowałem oprogramowanie do obsługi i spokojnie zacząłem się przyglądać latającym paskom postępu. A raczej latającym paskom niepostępu - jako że po początkowej wymianie grzeczności z serwerem wszystko stanęło w miejscu. Ponieważ jestem przeciwnikiem nerwowych ruchów - chyba że chodzi o łapanie pcheł - odczekałem spokojnie kwadransik. Warto było. Najpierw Kasperski wyrzucił komunikat o blokadzie, potem wyłączył mi myszkę a na koniec padł. No proszę - nie ma to jak stabilność oprogramowania antywirusowego.

Przeładowałem kompa, i cała heca powtórzyła się raz jeszcze, ale tym razem Kasperski wygrał - i programik zdechł. Hm, tak jakby remis. Na wszelki wypadek po drugim reboocie wyłączyłem Kasperskiego. Siedzę za maluśkim firewallem w routerze, to może przez czas potrzebny na update nic mnie nie zje?

Programik odzyskał wigor - natychmiast ściągnął wszytko co mógł, zaproponował obłupienie mnie ze skóry za funkcje dodatkowe i już po godzinie miałem funkiel-nówka-zupdatowany nawigator. Korciło mnie żeby dołożyć głos Johna Cleesa, ale gdy usłyszałem próbkę "Turn around when possible so that you'll refacing in the oposit direction from the direction in which you directing your wehicle ...now" doszedłem do wniosku że nie ma ludzkiej siły żebym nie zabłądził przy jego wskazówkach.

Muszę przyznać że technika jest porażająca. Byle bym nie skończył jako kolejna ofiara stechnicyzowanej mapy...

sobota, 13 czerwca 2009

Wrrrrr

Piątek. Czegoż ten typ wybrał sobie na zarabianie pieniędzy właśnie piątek?? W środku tygodnia czasem się zdarzy wolny dzień – ot środa zaczęła się o dwunastej. Co prawda skończyła się o ósmej wieczorem, ale to całkiem inna historia. Albo czwartek – skoczyliśmy o drugiej. A plan był jeszcze lepszy, do dwunastej, ale coś się dupologom zebrało na przemyślenia.

Nie dość że zabukuje pełną listę - to jeszcze przylezie jak panisko na 9. Noż do k.nędzy. Wiem że się rano człowiekowi dupy ruszyć nie chce – bo sam też lubię jak mi żółtko dojdzie – ale znowu bez przesady. Pacjent przylazł na ósmą, zespół był pół godziny wcześniej – a ten jakoś nie załapał że zaczynamy z rana.

Zaczęliśmy z przytupem, zrobiłem błysk-zmianę, zoperował drugiego i poszedłem zobaczyć jak się trzeci miewa. Dzonk. Mimo drukowanych bukw coby mleka nie pić – wypił. Czytanie ze zrozumieniem jest jednak czynnością trudną i wcale nie tak pospolitą jak by się wydawać mogło. Kiedy mleczko w herbatce było? O siódmej. I co z tego że to najprawdopodobniej nie ma żadnego znaczenia. Chirurg nic mi nie musi udowadniać – sam to wiem. Ale jak się w czasie zabiegu pacjent nie daj Boże zachłyśnie – a takie rzeczy zdarzają się na tym najlepszym ze światów – to mnie potem nikt nie uratuje. Pacjent się przyznał? Przyznał. Miał być odczekany 6 godzin? Miał. Anestezjolog zaczął wcześniej? No to teraz będzie wisiał.

Niedoczekanie.

Przesunąłem gościa na pierwszą i usłyszałem jęk bólu – toż lanczyk święty jest! A – g.guzik z pętelką. Ja nie jem – to lanczyk jest odwołany. Łącznie ze Świętami Bożego Narodzenia. W między czasie przyspieszyliśmy prace nad czwartym z kolei i przerwa wykroiła się przed pierwszą. No i było jęczeć, ja się pytam? A potem dupa rośnie, opony, treadmile, w kolanie chrupie, zadyszka i ogólny wkurw pospolity. Ghrrrrr.

Wziąłem nieczytatego przed pierwszą, zakłułem i punkcik 13 ruszyliśmy do boju. Jako że szkole pielęgniarki żeby choć co umiały z anestezji – bo to jest normalnie ruja i poróbstwo; ty se człowieku ręce połam, a jedyny support od twojej anestezjologicznej polega na gruchaniu z pacjentem – więc indukcja trochę dłużej zajmuje bo każdego mają przewentylować na maskę, sprawdzić czy się do elemeja nadaje, po czym to pierońskie LMA wsadzić. Nieczytaty dzielnie eksperymenta zniósł, zapadł w sen anestetezjologiczny i dał się zoperować. I tak mu się to spodobało, że za cholere nie chciał się obudzić.

Z tym jest kolejna historia. Otóż wszyscy pacjenci Lorenza po przepuklinie wymagają Morfiny. Problem w tym że założenie bloku nie polega na wbijaniu tej cholernej igły na pałe we wszystko w okolicy a na wsunięciu igły pod powięź i znieczuleniu dwóch nerwiczków malutkich co tam sobie biegną. I jakoś wszyscy chirurdzy wiedzą – i widzą – gdzie te nerwy biegną, a ten jakby nie. Więc pacjent pierwsze co mówi, jeszcze zanim otworzy oczy, można by przetłumaczyć tak: „Dzizzzzazzzz k.wa ależ mnie nap.dala!” Koniec cytatu. Ponieważ bijemy się o złotą patelnię, każdy pacjent musi wyjechać z zakładu ze śpiewem na ustach – i rzecz jasna ma głosić wszem i wobec chwałę naszej kliniki. No to daję tą pierońską eMeFkę coby choć po zabiegu nie wyli za bardzo.
Wracając do nieczytatego – dostał daweczkę stosowną i zrezygnował ze wstawania. Ot, po prostu. Nie otworzę oczu – i co mi pan zrobi??? No, tu akurat nie szatnia, anestezjolog jak się wk.wi to zrobi, ale po co to od razu sprawę na ostrzu noża stawiać? Nie można po dobroci??

Nie dało rady. Wywiozłem w końcu nieczytatego do wybudzalnie z elemejem pomiędzy zębami żeby można było salę umyć po czym prośbą, groźbą oraz bodźcami nieprzyjemnymi spowodowaliśmy że zaczął kiwać głową. Na każde pytanie – kiwał głową. Dobry człowiek. Ale za cholerę nie chciał oddychać... Łomatko. W końcu doszedł do poziomu Blondie z Essex. Czyli na polecenie „wdech!” nabierał powietrza. Ale nie wypuszczał. To następowało dopiero po komendzie „wydech!”. Zostawiłem pielęgniarkę z instrukcją wykrzykiwania „wdech-wydech” 12 razy na minutę i polazłem zapuścić babcię. Prawdziwą – 82 lata, bardzo bogata, mieszka w Londynie. Mając na względzie otrutego nieczytatego zapuściłem ją łagodnie i pieronem przepiąłem wszystko na desfluran. Nie będzie Propofol pluł nam w twarz ni babci mi otruwał. I faktycznie – obudziła się rach-ciach i ćwierkająca pojechała do wybudzalni. Chyba przejdę na gazowanie pacjentów w piątki.

Sprawdziłem co u nieczytatego. Blady. Zielony nawet. Co prawda przytomny ale jakoś tak – bez przekonania. Sprawdziłem parametry. Ciśnienie niespecjalne, bradykardia... A bedzie tego. Zastosowałem wariant atropina/nalokson i wszystko wróciło do normy po czym pacjent spojrzał na mnie przytomnie choć z wyrzutem i stwierdził że go zaczyna boleć. Pocieszyłem go że nalokson dział tylko 15 minut więc jeszcze zdąży przed wyjściem zapaść w sen narkotyczny i polazłem znieczulać dziadka.

Też prawdziwy, choć nie z Lądynu. Pierwsze co mi zapodał to że jest dziwny – bo leki na niego nie działają. Taak? A jak że to, proszę łaskawego pana? Ano, znieczulali go w konkurencyjnym szpitalu nie tak dawno (ukłony dla NHTH) – i wszystko pamięta. Nic go nie bolało ale wie co się działo w czasie operacji. Ha. Mówisz – masz. Uśpiłem, zapytałem grzecznie czy nas słyszy – nie słyszy. Co, że nie dowód? Pewnie że nie dowód – ale ja świadka mam że nic na moje zagajenie nie odrzekł. A mógł. Ergo - sam sobie winien jest.

Dziadek wyjechał z bloku a ja poszedłem sprawdzić nieczytatego. O – znaczna poprawa. Zez z rozbieżnego zrobił mu się konwergencyjny a w dodatku zaczął odpowiadać na pytania. Jest szansa że przed północą wyjdę. Zapiszczałem gumami na posadzce i pognałem zapuścić ostatnią na liście. Żylaki. Cholera – nigdy nie wiadomo czy z tym pójdzie szybko czy wolno.

Okazało się że ani tak – ani tak. Poszło najdłużej jak mogło. Łączne prawie półtorej godziny. Dostanę przez tego typa alergii na piątek... Jeszcze trochę i osiągnę tu czasy znieczuleń potrzebne do przeszczepu wątroby.

Na szczęście dzisiaj mam w planie wolne. Żaden Lord Dżim nie będzie mi dzieci germanił. Zapuszczę sobie „Polowanie na Czerwony Październik” i drzemnę w spokoju na strychu przed telewizorem. Moja ulubiona adaptacja Clancy’ego. Przy żadnej innej nie śpi mi się tak dobrze.

piątek, 12 czerwca 2009

Couch potatoing

Nic tak nie obnaża niedostatków – a raczej naddatków – wyglądu jak plaża. O naturystycznej nie wspominajac. Po powrocie z poprzednich wakacji zacząłem się wpatrywać w widoczki i postaci – i z niejakim niepokojem zauważyłem oponiarski zwis w okolicy utożsamianej z piciem piwa. Cholera, toż sam pamiętam że do tego zdjęcia wciągnąłem co mogłem.Co zreszta potwierdza wyraz niejakiego napięcia na twarzy.

Doszedłem do wniosku że z żarcia nie zrezygnuję bo wiem jak to się skończy. Juz raz w życiu dzięki dośc drakońskiej diecie osiągnałem 93 kg – niestety, w tym samym czasie naszło mnie rzucanie palenia i nie wiedzieć kiedy wylądowałem na 118... To był efekt turbo-jojo wzmocniny głodem nikotynowym.

Po całym roku ciężkiej pracy nad kondycją zdecydowanie mi sie polepszyło. Biegam sobie po różnych dworcach w Londynie bez śladu zadyszki, potrafię robić rzeczy o jakie nie podejrzewał bym sie jeszcze pół roku temu – a opona jak była tak jest. Może nie jest to taka prawdziwa, od Stara, ale 17-calówka pełnoprofilowa jak znalazł. I tu mam zgrzyt. Jak przestaję jeść to padam na ryj w trakcie ćwiczeń. Poza tym podczas głodówki (bo dla mnie każda taka „dieta” to normalne głodzenie jest) najbardziej traci się tkankę mięśniową, a dopiero potem szmalceson. Z trzeciej strony do urlopu już niewiele zostało, a zdjęcia będziemy robić jak zwykle...

Pochwaliłem się ostatnio mojemu przyjacielowi serdecznemu że jestem już w stanie przebiec 4 kilometry jednym rzutem, bez odpoczynków. Zapytał się o czas. Przyznałem bez bicia że to taki truchcik jest, więc w sumie zajmuje mi to pół godziny. No i podniósł mnie na duchu – robi ten sam dystans w 18 minut. Po przeliczeniu odległości na prędkość wyszło mi że umrę po 4 minutach. Nie da rady....

Trzeba się będzie rozglądnąc w necie za jakimś fajnym planem „jak przebiec maraton i nie umrzeć mimo posiadania kilkudziesięciu zbędnych kilogramów”. Albo w końcu kupię tego pierońskiego trenera naręcznego co to ustala plan ćwiczeń w zależności od obciążeń w trakcie treningów. Moja ostatnia nadzieja. Jak zawiedzie – wracam do couch-potato-wania*...

A do ładnego wyglądania na zdjęciach zatrudni się Photoshop’a.

PS. Podniosłem ostatnio tempo. Truchtam 30 minut w 6 seriach: minuta 10km/h + 4 minuty 8km/h. To daje nieprawdopodobne 4,2 kilometra i 183 tętna na „finiszu”. Potem idę na stepper (dobrze że ma rączki, bo bym zleciał). Wiosełko zostawiam na koniec - trudno spaść jak się siedzi...
------------------
*Couch potatoing (ziemniakowanie kanapowe): rodzaj sportu, bardzo rozpowszechniony wśród samców homo erectus. Często wzmocniony treningiem beer gulping.

czwartek, 11 czerwca 2009

Dziewczyna z perłą



Jakoś nie mogłem się zebrać w sobie żeby włożyć płytkę do odtwarzacza. Ale – co się odwlecze, to nie uciecze. W zasadzie film jest koncertem duetu Firth i Johansson. Colin Firth, bogaty malarz, szczęśliwy mąż i ojciec zatrudnia jako służącą Scarlett Johanson.

Na marginesie – ona się może podobać lub nie. Zasadniczo kobietom się niespecjalnie widzi, natomiast chłopom i owszem. Kolejny przyczynek do „Traktatu na tematy płciowe”. Kiedyś go popełnię.

Tak naprawdę film jest historią obrazu – jak powstał, dla kogo, kto do niego pozował i kto go namalował.

Film opowiada się leniwie. Całość akcji rozgrywa się na płaszczyźnie niewypowiedzianych uczuć Colina do Scarlett i vice versa - jako że zauroczona malarskim postrzeganiem świata Johansson zauroczy się niechcąco w swoim pracodawcy. Jeżeli dołożymy do tego racjonalnie – i wbrew swojej córce – myślącą teściową, histeryczną ździebko małżonkę i zazdrosne dzieci, będziemy mieli zarys całokształtu.

Lubie takie kino. Opowiadające się samo, bez dramatycznych dylematów moralnych, czarno-białych problemów i – w sumie bez zakończenia.

Historia służącej która stała się modelką – i muzą. W sam raz na wieczór z lampka wina.


środa, 10 czerwca 2009

Głuszec

Samiec gatunku homo erectus zrobi wszystko żeby zaimponować samicy. To jest jedno z niewielu zdań w których słowo wszystko oznacza rzeczywiście wszystko. Co prawda nie wszyscy mężczyźni a jedynie ci żywotnie zainteresowani samicami, ale za to jak się zaprą - nie ma przebacz.

Odnoszę wrażenie że samice nie bardzo rozumieją jaką nieprawdopodobną władzę nad samcami Stwórca wdrukował w biologiczne obwody sterujące zachowaniem godowym. Konieczność przekazania swojego genotypu potomstwu z wybraną – podświadomie rzecz jasna – samicą popycha samca do wygłupów, utraty mowy (tam gdzie trzeba wykazać się elokwencją), elokwencji (gdy wymagane jest milczenie), brawury, narażania zycia a nawet kupowania kwiatków.

- Doktorze, pilny wyjazd. Wypadek na stoku narciarskim.
- Teraz? – zapytałem, gnając za ratownikiem do karetki. –Toż wyciąg od dawna nieczynny...
- Wypadek na skuterze. Jeden ciężko poszkodowany.

Hi-Lo (ee-oo-ee-oo), wilk(aUUUUuuuuu), pies (au-au-au-au) a następnie moja prywatna mieszanka dźwięków – i wyjechaliśmy poza miasto. Szybki przyspieszył
- Podnieśli wam ubezpieczenie na życie ostatnio? – zapytałem niewinnie, kurczowo łapiąc się cykor-łapki.
- Nie pękaj – Szybki z miną zawodowego zabójcy pokonał zakręt na dwóch kołach. –Człowiek umiera. Trza się spieszyć.
- Za chwile do niego dołączy szczęśliwa załoga karetki R – mruknąłem. -Zwolnij bo ci zarzygam tapicerkę – użyłem jedynego argumentu zdolnego przekonać Szybkiego do odpuszczenia misji. Szybki faktycznie zwolnił. Poczułem się jakbym ukradł dziecku lizaka. Z drugiej jednak strony ratownik to nie Indianin. Lepszy żywy.

- Dzień dobry, Abnegat, gdzie poszkodowany? – zapytałem nieco zdziwiony. Z wezwania sądząc ktoś tu powinien umierać a przynajmniej próbować coś robić w tym kierunku.
- Tutaj doktorze – GOPRowiec pokazał drogę na zaplecze dolnej stacji wyciągu. Na łóżku leży młodzian zdecydowanie blado zielony i się trzęsie. Mało dziwne nie jest – każdy by się trząsł mając bitki siekane – z kością – zamiast nogi.
- O żesz – ugryzłem się w język – w drzewo pan przywalił?
- Nnnie... – odrzekł niepewnie młodzian.
Ja cież w mordę i saksofon – jak to zabezpieczyć? Ściąganie buta to paranoja i sadyzm, medycyna zna zdecydowanie lepsze techniki pozbawiania świadomości pacjenta.
- Ciśnienie?
- 170/90.
Czyli raczej wiele krwi nie stracił. Tętno co prawda jest szybkie ale po takim dzwonie też miałbym 130. Z buta nic się nie leje – pierniczyć. Zdejmą mu na izbie. Jak by zaczął przeciekać to mu nadmucham opaskę i na transport starczy. Założyliśmy szyny, wbiłem wenflon w żyłę i zaczęliśmy pakować gościa na nosze.
- Doktorze, zobaczył by pan resztę?
Resztę? To w ilu oni tym skuterem jechali?? W pokoiku obok siedział sobie kolejny młodzian, caluśki buraczany na twarzy i dwie dziewuszki – te z kolei obie były zielone. Ciekawostka. Oglądnąłem otarcia i potłuczenia, zaproponowałem jednej z dziewczyn szpital z racji pięknej śliwy na głowie i werbalnie wyrażonych nudności po czym zaprowadziłem ją do karetki.
- Ten tego to oni na tym skuterze we czworo jechali? – najwyraźniej zawiesił mi się program koordynacji funkcji wyższych.
- Doktorze, Krakowianki podrywali. Wzięli je na przejażdżkę i chcieli im pokazać numer z „Pearl Harbour”...
- Znaczy co – zbombardować je chcieli?? – zgłupiałem do reszty.
- Niee – GOPRowiec wyraźnie się zniecierpliwił. –Poszli na przeciwko siebie i w ostatniej chwili mieli zrobić mijankę, tylko się jednemu coś popier ...myliło i trzachnęli czołówkę.

Taak.

Samiec zrobi dla samicy wszystko. Nawet głupa i kalekę.

wtorek, 9 czerwca 2009

Milusińscy

Każde pogotowie takich ma. Można się zżymać, denerwować a nawet wykłócać – nic to nie zmienia. Milusiński żyć bez pogotowia nie może – a jakby tak się głębiej zastanowić, my bez nich też nie.

- Dochtor, jedziemy do Przysiółka.
- Tam gdzie zwykle? Toż słyszałem jej ryki dzisiaj na izbie...
- A nie. Tym razem dzwonią bo ktoś szedł drogą, źle się poczuł i poprosił o pomoc.
- No to jedźmy.

Z uczuciem niejakiej ulgi wsiadłem do karetki. Maciejowa – to jest prawdziwa zaraza. Babsko jest wielkie, chore na wszystko a głównie na głowę – to znaczy wg. mnie wszystkie jej problemy biorą się z konkretnej nieleczonej psychozy, ale nikt póki co nikt takiego rozpoznania nie postawił, nie mówiąc o wdrożeniu jakiegoś leczenia – i do tego wszystkiego straszliwie w obejściu przykra. Kłótliwe, wredne babsko. Szczęściem jedziemy zupełnie gdzie indziej...

Wlazłem do domu, ukłoniłem się grzecznie i zdębiałem – rzecz jasna Maciejowa siedzi, rozparta jak Królowa i okiem wkoło toczy. Szlag by to jasny trafił.
- Znowuś ty, kurwa, tumanie jeden do mnie przyjechał|? A na chuj was tam w ogóle trzymają?? – przywitała mnie serdecznie.
- Rozumiem że szanowna pani pomocy sobie nie życzy? – skrzyżowałem za plecami palce.
- I co, kurwa, debilu, myslisz że się mnie tak łatwo pozbędziesz? Ja nie taka głupia! – prychnęła z pogrdą. Fakt, podstęp był grubymi nićmi szyty.
- Maciejowa, pakuj się do karetki – straciłem resztki cierpliwości – Jak Cie tam nie bedzie za trzy minuty to odjeżdżam bez ciebie.
- A kto mię kurwa zaniesie? Czy ty chuju nie widzisz że ja jestem kurwa chora??!?? – wydarło sie babsko na pełny regulator. Nie wiem jak ona to robi, ale gasi mi całą elektrykę w płatach czołowych i natychmiast, jak jakieś demony, do działania biorą się najstarsze filogenetycznie części mózgu – w których zakodowane mamy mordowanie jako miła i szybką metodę rozwiązywania problemów. Zatrząsłem się z rozkoszy na widok skrwawionych zwłok, podsuwany usluznie przez tyłomózgowie i dałem dyla do wozu. Zapaliłem papierocha. To trzeba będzie rozwiązać raz na jutro bo żyć nam nie da.
- Doktor, mamy ją przynieśc?
- A po cholere? Pół godziny temu transportowa odwiozła ja do domu z SORu. Co by oznaczało że ona bardzo zdrowa jest – toż tu bedzie ze trzy kilometry do jej chałupy, nie?
- No.
- No to jak może leźć 3 km w 30 minut to może dupe ruszyć 15 metrów do karetki. I zapowiedz jej że za chwilę pojedziemy bez niej. Nie żartuję.
Kurwowanie najwyższej próby potwierdziło że informacja została przekazana.
- Wyjazd!!! – ryknąłem przez okno. Z chałupy wyszła stekająca Maciejowa. Mojaś ty.

W karetce zamknałem okienko oddzielające kabinę kierowcy od paki i spokojnie oddałem się obserwacji drogi. Sanitariusz biedny – trzeciego miejsca koło kierowcy nie ma. Co robić. Ktoś musi mieć przesrane żeby kurzyć mógł ktoś.

- Abi, na litośc Boską a po coś ty ją tu przywiózł?? – jęknęła moja koleżanka z SORu na widok wyłaniającej się pacjentki -Przecież ja ją przed godziną wysłałam po ciężkich bojach do chałupy...
- Jak nie przywioze to bede jeździł w te i wewte. Jak ci mogę co poradzić – wsadź to babsko w transport do psychiatryka. Nawet jak jej nie przyjmą to bedziesz miała pół dnia spokoju.
- Wymyslił. Przecież nie jest psychiczna.
- Niee?? – i poszedłem. Ryki wściekłej Maciejowej towarzyszyły mojej drodze na stację.
-----------------
Mimo najszczerszych chęci moja koleżanka rady sobie jednak nie dała. Próbowała przekonać swojego szefa żeby panią wysłać na konsultację psychiatryczną ale wszyscy jakoś dostali zatwardzenia psychicznego. W końcu Maciejowa sama rozwiązała problem. Wpadła do naczelnego ze skargą na pogotowie – „to jest kurwa pogotowie??!?” - , SOR – „jebana umieralnia”, debili lekarzy, kurwy pielęgniarki, pizdy dyspozytorki i skurwysynów sanitriuszy – i nie tyle napisała to długopisem na papierze ile wybiła swoją laską na łbie naczelnego. Który w końcu zrozumiał nasz problem - w 3 minuty znalazła się policja, karetka transportowa, kaftan i frrru - Maciejowa oddaliła się w błyskach niebieskiego światła w stronę najbliższego wariatkowa.

Ktoś mógłby pomyśleć że to był koniec naszych prblemów.
Nic bardziej błędnego. Już dwa tygodnie później dyspozytor wręczył mi kartę z uśmiechem na twarzy oznajmiając:
– Jedziecie do Przysiółka. Wróciła.

poniedziałek, 8 czerwca 2009

Dzieci I generation

...za naszych czasów tego nie było...

Jak to dalej pójdzie w tym tempie to trzeba będzie do szkoły chodzić trzy razy w życiu. Za młodu, na starość i gdzieś po środku. Bo zmiany które nastąpiły w ostatnich 30 latach są po prostu zdumiewające. Jeżeli to nie kosmici - to ja jestem Hortensja Bizantyjska.

Dzieckiem będąc spotkałem się po raz pierwszy w życiu z KOMPUTERM. Był to ZX 81, miał grafikę 60x80 pikseli(!!!) i nieprawdopodobną pamięć 16 kB. Z czego coś koło połowy zajmował system operacyjny. W tą potężną maszynę zaszyty był BASIC - jedyny język w jakim nauczyłem się programować*. To znaczy, czysto hobbystycznie próbowałem nauczyć się C i C++ ale jako że nijak nie dało się sprawdzić co z nauki wychodzi, więc ogólnie nic nie wyszło.




Potem nastały czasy PC. No, to już pełny profesjonalizm. Tajemnicze komendy DOSa, błękitny ekran Norton Commander'a... Ech, kiedy to było. Wejście Windows, początkowo kompletna zgroza, później 3.11 i w końcu 95 - który stał się jedyną alternatywą dla zwykłego nagrywacza dyskietek.

Nie licząc drobnego uzależnienia od Wolfenstein'a, zarazę zwana komputerozą przeszedłbym prawie bezboleśnie gdyby nie Sid Meier i jego wynalazki. Tak żeby być całkowicie szczerym mam jeszcze jedno uzależnienie - to I część Diuny, wypuszczona przez Cryo. Prawdopodobnie nikt w to już nie gra - ale mi się zdarza. Grafika 320x240, makabryczne teksturowisko, ale za to jaka grywalność - klękajcie narody. Nie mówiąc o muzyce stworzonej na 8 bitowym procesorku, którą tak na marginesie mam i czasami sobie słucham.

Jednak prawdziwą zarazą psychotyczną mojej młodości stała się Cywilizacja, zarówno I jak i II część. Późniejsze też mam, ale nie grywam. Czemu? Bo wraz z rozwojem wręcz oszałamiającej graficznej strony, gra straciła na grywalności...

30 godzinne sesje nad kompem, dochodzenie na żywca, bez żadnej instrukcji o co w tej zarazie chodzi, czemu wszyscy nas obijają na najniższym poziomie aż w końcu dojście do oświecenia - wypracowanie taktyk i pierwsze zwycięstwa. Zdarzało mi się odchodzić prosto od kompa na zajęcia... Zgroza.

Myślałem że szaleństwa młodości dawno już za mną.

Leze sobie spokojnie po sklepie, dziatwa wszeteczna poszukuje Tom Clancy "HAWKX" a ja zabłądziłem do działu "Dla staruchów - gry stare i bardzo stare, a głownie porzucone. Wszystko za 3 funty". Patrzę i oczom nie wierzę - "Alpha Centauri" wraz z "Allien Crossfire" jako dodatkiem... Wszystkiemu winna moja dzidzia starsza bo jak by swoją grę znalazł wcześniej, to bym z nim wyszedł. Ale nie - guzdrzył się, mizdrzył - i stałem się szczęśliwym posiadaczem ww. gierki.

Dobrze że jakieś pół roku temu złapało mnie nowe szaleństwo - pisanie bloga. Dzięki temu oderwałem się od gry do której usiadłem "żeby tylko sprawdzić co nowego" - i dupa mi zdrętwiała. A teraz mogę sobie spokojnie iść jeść...

------------
Najbardziej skomplikowany program jaki popełniłem polegał na "zakratkowaniu" szachownicy ruchem konia szachowego. Programik potrafił zablokować wyjście poza szachownice, niedozwolony ruch oraz sam rozpoznawał kiedy brakło już możliwości ruchu... Moja duma i ch(w)ała - oraz powód zwolnienia z zajęć z informatyki na studiach ;D

niedziela, 7 czerwca 2009

Hadrian's Wall



Okazuje się że nie tylko Chińczycy wymyślili proch. Idea odgrodzenia się od hołoty za pomocą muru jest stara jak świat. Rzymianie zaadoptowali ją do odcięcia się od dzikich plemion północy. Mam prywatne podejrzenia że dzielnych konkwistadorów przeraził lud zdolny pić politurę do mebli.

Nazwa muru pochodzi od imienia cesarza, który zapoczątkował budowę w 122 r.n.e., Hadriana. Plany zmieniały się w trakcie budowy - do muru dołączyły garnizony i wieże obserwacyjne. Jak na tamte czasy innowacją było wbudowanie garnizonu w mur - dzięki temu armia zdobyła niezbędna w trakcie wojny mobilność.

Mur ma 73 mile długości i przecina wyspę w najwęższym miejscu - od Bowness-on-Solvay na zachodzie do Wallsend on the River Tyne na wschodzie. Bramy warowne były budowane co milę (rzymską, ok. 0,91 mili, ca. 1,5 kilometra), pomiędzy nimi budowano wieżyczki obserwacyjne.

Budowa zajęła około 10 lat. Powiedzmy to jeszcze raz: prawie dwa tysiące lat temu, w dzikim terenie, bez maszyn zbudowano mur na metr szeroki, kilka metrów wysoki (naukowcy mają nielichy problem jakie to wielkie było, czy kończyło się "do szpica" czy "na płasko", umożliwiając spacer po murach), długości 120 kilometrów w ciągu dziesięciu lat. Nasuwa to niejasne podejrzenie że jednak nie mieli ministerstwa transportu.

W 142 roku mur został opuszczony, wojska przesunęły się na północ do Muru Antoniny, ale 20 lat później wróciły na stare śmieci. Przez kolejne 250 lat mur Hadriana służył jako północna granica imperium rzymskiego.


Makieta Chesters Fort (Cilurnum).


A tu już oryginał: baraki...


...i brama.


Na bramie siedział świeżo pasowany na fruwacza mały ptaszek. Musiało mu lądowanie nie służyć, bo dał sobie zrobić zdjęcie z bardzo bliska (to jest pełne ujęcie, nie obcinane, przy ogniskowej 40mm, z cropem 1.6 daje to ekwiwalent 64mm. Zbliżyłem obiektyw na jakieś 20-30 cm...) Odchodząc, przekazałem mu dobrą radę żeby spadał bo go koty potraktują konsumpcyjnie - i o dziwo posłuchał.


A to makieta Hosesteads Fort (Vercovicium)...



...i oryginał.




Hadrian Hadrianem, mur murem a żyć z czegoś trzeba. Setki owiec pasących się wokoło skutecznie zaminowuje podejście. Na szczęście nie wpuszczają ich na tereny ruin.


Tak to wygląda po 2 tysiącach lat. Ciekawe co pozostanie do oglądania z naszej cywilizacji w 4010 roku...