wtorek, 31 marca 2009

Mózzggg...

Don't move! I've dropped my brain...

Więc pijmy zdrowie
Szwoleżerowie
Niech smutek pryśnie w rozbitym szkle!
Gdy nas nie będzie
Nikt się nie dowie
Czy dobrze było nam czy źle...


Sobotni wieczór. Dyżur uwielbiany przez wszystkich pracowników szeroko pojętych służb publicznych. Pogotowiarze nie są tu żadnym wyjątkiem.

- Zespół R do wyjazdu proszę! - ryknęło z głośniczka podsufitowego. Znowu jakaś głucha zaraza podkręciła głośność do oporu. 160 tętna i 240 ciśnienia w sekundę od startu - jestem lepszy niż F-22A Raptor. Jak by się jednak zastanowić - mikrofon na pogotowiu nie jest od tego żeby śpiewać piosenki. Może dlatego wszyscy się drą jak opętani?

...skończ pokiefulać, nerwy mom stargane
jak mi sie nie zawrzes to cie mazna w pysk...

- zanuciłem ulubioną piosenkę mojego przyjaciela ze Śląska i wbiłem się w służbowe wdzianko.

- Gdzie jedziemy?
- Dyskoteka All in One.
Czyli zjeść, wypić, potańcować i w ryj dostać.
- A stało się co?
- Nie wie nikt - ale się głośno darli więc jedziemy my - skwitował spokojnie kierowca, ryknął czym się dało i zamielił gumami na szutrowym wyjeździe.
No to do boju...

Zajeżdżamy. Kocham te akcje. Umpf-umpf z 1kW głośników, światła stroboskopów, pijane małolaty piszczące w niebogłosy, ze wszystkich sił starając się pokazać wdzięk podstawowy, przyjacielska młodzież ze sztachetami w dłoniach, zużyci wojownicy znoszeni z placu, nowi piękną polszczyzną informują swych oponentów o pochodzeniu i profesji ich matek, ktoś tam sobie rzyga żeby pić mógł ktoś... Ech, sobota...

O dziwo - ze znalezieniem naszego klienta nie mamy najmniejszego problemu - z daleka słychać monotonny ryk zarzynanego bawołu, załamującego się od czasu do czasu w pisku falsetu.

- Pogotowie...
- *****!!!
- Co się...
- *****!!!
- Mógłbyś się ojciec przymknąć?
- *****!!!
Przeszedłem na miejscowy dialekt. Częściowo pomogło.
- ******!!! Mój mózg!!! - wycharczał informacyjnie tur.
- Mózg? - nie zrozumiałem za bardzo. -Znaczy co - boli czy nie ma?
- ******!!! Mam dziurawy mózg!!!!
- To się zdarza. Co pan wąchał ostatnimi czasy?.
Starym językiem migowym nindża zarządziłem transport do karetki.
- *****!!!!
- Szanowny pan nie życzy sobie jechać? - zapytałem z nadzieją. Leczenie nie jest przymusowe - klient nasz pan.
- *****!!!
- To znaczy tak czy nie?
- *****!!!! Dziurę mam w mózgu!!!!
Zaciął się?
- A gdzie?
Tur bez słowa odsłonił czoło. O, faktycznie. Między oczami zieje sobie dziura. Ciekawe.
- A co to się stało?
- *****!!!
Tu nie wytrzymałem. Wzięliśmy zdziurawionego za co się dało i zawlekli do karetki.
- *****!!! - ryknąłem. A z bliska rozwijam 120 dB.
- Czemu pan krzyczy? - zapytał z wyrzutem zdziurawiony. -Mam dziurę w mózgu i umieram.
- Mowy nie ma. Póki ja tu jestem, żadnego umierania nie będzie. Co się stało?
Z nieco chaotycznej opowieści wyłonił się obraz horroru. Otóż rejterując przed przeważającymi siłami wroga grupa zdziurawionego napotkała płot. Który to wiekszości nie sprawił kłopotu, jednak zdziurawiony tak nieszczęśliwie się poślizgnał że nabił sie na drut. Który wlazł mu pod skórę między oczami, ślizgnął sie po czaszce, poszedł w góre, wlazł pod czepiec i wylazł na zewnątrz w okolicy czubka głowy. Byli wrogowie wykazali się łaską i zdarli zdziurawionego z pala - tfu, drutu - po czym też dali nogę. A zdziurawiony został na łasce losu i miejscowego pogotowia.

- Azja, jak ci tam na palu?
- A mam go w...

poniedziałek, 30 marca 2009

Stereotypy

Mróz, zima, taka z najbardziej zimowatych. W sumie to nie doceniamy zdobyczy cywilizacji. Toż kilka tysięcy lat temu w czasie takiego mrozu szlag by człowieka trafił niechybnie. Co rzecz jasna nie znaczy że go trafić teraz nie może, ale jednakowoż jest to jakby mniej z temperatura związane. A bardziej z telefonem.

- Kaszel z gorączką.
- Miejże litość. Toż my pogotowie jesteśmy a nie ośrodek na kółkach...
- 6 miesięcy. Pakujcie się.
No i pięknie. Nie dość że przychodnia to jeszcze w dodatku pediatryczna. Mjut.
- A gdzie jedziemy?
- Siabadabada amore.
- Kul.
I polazłem do karetki. Nie wolno się denerwować bo to człowieka może zabić. Albo co gorszego.

Zajeżdżamy na podwórko. To samo z którego mnie ze złamanym kulasem w zeszłą zimę własna karetka zabrała. Może by sobie tak jeszcze raz złamać? Cholera jasna, muszę sprawdzić w końcu które ubezpieczenie płaci chorobowe za wypadki w pracy. Bo po ostatnim moim wykluczeniu z grupy zarabiającej pieniądze jakby nie dobre serce rodzicieli to byśmy przeszli na zupę ogonową z torebki i żytnie otręby.

- Abnegat, brywieczór. Co sie dzieje?
- Doktorze przepraszam że wzywamy pogotowie, ale nie mamy się jak dostać w ten mróz do ośrodka; po południu była jeszcze całkiem dobra a teraz na wieczór zaczął się kaszel, temperatura 38,5 a do tego niespokojna jest i płacze.
Z wrażenia usiadłem na zydelku. Pierwszy raz w życiu ktoś mnie przeprosił z siabadabadaamorowatych. Starając się opanować wstrząs zebrałem wywiad i zbadałem dzidzię. Zapalenie gardła, smarka na zielono-żółto z odcieniem ochry ale nad płucami całkiem ok.

Wytłumaczyłem mamie co i jak ma dawać, napisałem recepty i kazałem kupić jeszcze dzisiaj. I tu przeżyłem najcięższy wstrząs psychiczny mojego życia. Otóż przysłuchujący się po cichu małżonek wstał i bez słowa zaczął się ubierać.
- Ma Pan jak dojechać? Bo w jedną stronę możemy pana zabrać ale jak z powrotem? - zapytałem nieco szeptlawiąc z powodu opadniętej żuchwy.
- Dziękuję, doktorze. Sąsiad ma samochód to go poproszę.

Rozległ się huk i zadrżała ziemia. Bastion moich stereotypów legł w gruzach.

niedziela, 29 marca 2009

Łapówka

Hej, nima rady na to...

Ciepły, leniwy dzień. Co się dało - to się zjadło. Poczytało. Oglądnęło. Nuda...
- Przydał by się jaki wyjeździk mały, bo mi tu od leżenia zrobią się odgnioty - zagaiłem rozmowę.
- Ty se, dochtor, jaj nie rób. Poza tym teraz cokolwiek się trafi - będzie na ciebie.
- Ale tak przewietrzyć się trochę...
W końcu zająłem się podstawowym obowiązkiem pogotowiarza czyli spaniem. Wiadomo że nie wiadomo kiedy będziesz potrzebny. Więc spać trzeba na zapas żeby w nocy głupot nie robić.
Płynąc spokojnie z Morfeuszem - tym greckim - nagle poczułem że łódką coś jakby za bardzo buja. Otwarłem jedno oko.
- ...?
- Bierz sie dochtór. Wykrakałeś.
- A co się dzieje?
- Duszności, kaszle, słabości. Do koloru, do wyboru.
Sam chciałem. No, to bierzmy się.

Włączyliśmy sygnały i potoczyli się przez wieczorną wiochę.
- Daleko? - zapytałem kierowcę.
- Nawet nie. Ale dojazd paskudny. Dobrze że śniegu nie ma, powinniśmy dojechać.
- Nie mów nic - odparł ponuro Kaźmirz. -Żebyś się nie zdziwił przypadkiem...

Zjechaliśmy z drogi asfaltowej w asfaltową dróżkę a chwile potem w szutrową. Którą porzuciliśmy na rzecz polnej. A tą z kolei zamieniliśmy na ślady ciągnika biegnące przez pole. Im wyżej tym śniegu więcej, na polu zabuksowaliśmy trochę ale kierowca rasowo odpuścił gaz i pyr pyr pyr wyjechaliśmy na koniec świata. Gdzie stał sobie dom.

Za siedmioma lasami, za siedmioma górami, mieszkał sobie krasnoludek.
I wszędzie miał w cholere daleko.


W domu siedzi sobie kobiecina i rzęzi. Nie tyle dramatycznie ile sukcesywnie. Hm. Obadałem, po prawej rzężenia, furczenia, a na głębokim wdechu trzeszczy. Piękne odoskrzelowe zapalenie płuc.
- Trza będzie jechać do szpitala.
- A w domu się nie da?
- Da. Ale jak się pogorszy to może być nieciekawie - a mieszkacie na konkretnym końcu świata...
- Ja bym wolała w domu.
- Jak się pogorszy, doktorze, to ją zwiozę na dół - wtrącił chłop.
- Jak chcecie. Ale napisze tu że do szpitala nie zgodziliście się jechać. Podpiszcie tutaj.
- A to nie przyjedziecie drugi raz?
- A czemu nie? - zdziwiłem się szczerze -To jest jedynie dokumentacja żem was nie porzucił na pastwę w środku lasu.
Zabrałem się za buchalterię. Antybiotyk, mukolityk, coś na gorączkę, probiotyk... Będzie.
- To trza wykupić jeszcze dziś.
- Wzięlibyście mnie na dół? - zapyta chłopina. Kątem oka zauważyłem że Kaźmirz bierze wdech więc uprzedzając odmowę odparłem że nie ma problema.
- A jak wrócicie?
- Rodzina mnie podwiezie.
- No to chodźmy.
- Romek!!! - wydarł się ojciec. Do pokoju wpadł może 12 letni chłopak. -Przynieś mi tu dwie flaszeczki, wiesz skąd?
Romek kiwnął głową i znikł. Po chwili pojawił się z dwoma buteleczkami łąckiej.
- Coś to, k. pacanie przyniósł? To jest na sprzedaż. Chcesz doktora otruć? Za beczką jest odłożone, stamtąd weź.
Romuś zabrał ślicznie oblepione naklejkami, złotym sznurkiem i lakiem flaszki po czym pojawił się niosąc nieco zakurzone, z korkiem uszczelnionym gazetą. Postawił z pietyzmem na stole.
- Bardzo proszę, panie doktorze. Trzykrotnie destylowane, węgierki z dodatkiem renklody.

Ha, znawcy mi mówili że można to cudo dostać w rejonie, ale jakoś zawsze trafiałem na jednorazowo przepędzoną żytnią z dodatkiem powideł. Smak jeszcze ujdzie, ale kac potrafi być trzydniowy. I zabić w międzyczasie.

...badały tatkę wszędy
instytuty i urzędy
wyszła taka konkluzja -
- w wyniku tych analiz
doszli że to realizm
dla innych zaś aluzja...

...więc się dziwimy szczerze
myśląc o charakterze
prostym, naszego tatki
tym bardziej że za nami
też chodzą wieczorami
dwie śliczne małe ćwiartki...


Zawszeć to warto być dla ludzi miłym. Zamiast politury dostałem czyściutką, 75% śliwowiczkę. Klękajcie narody.

sobota, 28 marca 2009

Nie szkodzi

Wieczór nadszedł niespodziewanie. Jeszcze przed chwilą było wczesne popołudnie - a tu proszę. Wystarczyło zamknąć oczy i zrobiło się późno. Zarazza. Sklep zamknęli - gdzie ja teraz cebulkę do kiszeczki kupię? Co prawda można wszamać kiszeczkę bez cebulki - ale tak samo można jeść parówki bez musztardy. Albo spaghetti bez makaronu. Ponure rozważania nad zimną kiszką przerwał Kaźmirz.
- Dochtor, zostaw te padline, człowiek umiera.
- A jak bardzo?
- Bardzo. Od wczoraj ma temperaturę, a dzisiaj kaszle.
- No to niech ruszy łaskawie dupę do przychodni. Kto nas wysyła do takiego badziewia? - zapytałem ze zrozumiałym w obliczu czekającej kiszeczki afektem.
- Barabara. Jedźmy, dochtor, bo nas to nie minie. Jak odmówisz teraz to cię wezwą o trzeciej rano do byle czego.
- A, to nasi przyjaciele siabadabada amore?
- A kto będzie do temeperaturki wzywał jak nie oni? Dbają żebyś się nie poczuł olany.

No to jedźmy. Ciepło, miło, słuchawkę się przyłoży, receptę napisze i za niecałą godzinkę będziemy z powrotem.

Zajeżdżamy, Nacialnik szerokim gestem na osiedle zaprasza...
- Stało się im co?
- A nie, ostatnio Piękna miała trzy dni dyżuru i za każdym razem była awantura, policja i cuda na kiju - w końcu zapowiedziała że nie zamierza do nich jeździć wcale.
- I co?
- No widzisz - Nacialnik powiedział że się tym zajmie.
No normalnie - własnym oczom nie wierze. Zazwyczaj na podwórku wspólnym dla kilkunastu chałup-lepianek było tłoczno, a dzisiaj tylko kilka matron siedzi i kawę pije. Znaczy, one zawsze siedzą i kawę piją - chyba tradycja jaka... Albo obowiązki małżeńskie. Pojęcia nie mam.

- Dzień dobry, co sie złego dzieje? - zagaiłem razgawor i potarłem oczy, jako że w chałupie było siwo od dymu.
- Strasznie kaszle od wczoraj a dzisiaj ją temperatura złapała.
- A czego nie przyjedziecie do podstacji tylko wzywacie karetke? Toż grypa w rejonie, jak bym chciał jeździć do każdego, to bym do was przyjechał na pojutrze.
Ja to jednak niereformowalny jestem. Toż wiem że taka gadka nic w światopoglądzie moich interlokutorów nie zmieni a ich odpowiedź musi człowieka wyprowadzić z równowagi. I wyprowadziła. W związku z powyższym zarządziłem wypad wszystkich do pola za wyjątkiem matki i dziecka po czym zabrałem się za badanie. Nad płucami książkowe zmiany - świst, przedłużony wydech, przy głębokim wdechy pojedyncze popiskiwania. Nieźle ją obkurczyło. Szlag trafił. Za cholerę tej kiszeczki nie zjem dzisiaj. No nic, trza się brać za leczenie.
- Macie spacer?
- eEe??
- Tube do dmuchawki?
- A - mamy.
- To dawać.
Podpiąłem Berodual, pozwoliłem małej wziąć kilka wdechów testowych i psiknąłem raz a po chwili drugi.
- Przy takiej astmie dobrze by było chałupę wietrzyć z dymu. Zróbcie coś z instalacją, bo w oczy szczypie...
- Jaki dym? - zapytała matka wyciągając papierosa -Toż nic nie czuć - a palić trzeba, bo mi się dziecko od zimna pochoruje.
Gul mi skoczył na 9. -Mąż też pali?
- No pewnie.
- I palicie przy dziecku chorym na astmę? To może od razu weźmiecie i utopicie w stawie?
I zaczęła się kolejna awantura. Jak to powiedziała kiedyś znajoma ordynator - chów wsobny i permanentny niedobór jodu. Po kilku minutach przerwałem ciekawie rozwijającą się wymianę zdań i przyłożyłem słuchawkę - wszystko cacek. Czyli że biochemia tym razem wygrała z przemysłem tytoniowym i watahą zjadliwych patogenów.

- Beclocort dajecie?
- Mamy, ale to wcale nie pomaga. Jak ją złapie duchota to tylko zaszczyk działa.
- Jaki znowu zastrzyk?
- A to nie bedzie zaszczyku?
- Nie.

I zaczęło się tango milonga po raz kolejny. Mając na uwadze dziecko oraz ryzyko powtórnego nocnego wezwania wbiłem zęby w język i podpierając się autorytetem miejscowej kliniki palnąłem miły wykładzik uświadamiający nt. co jest po co i dlaczego nie należy palić w domu przy dziecku chorym na astmę.
- Tak pan mówi? - zadziwiła się mamusia szczerze. -Fukawki na stałe i nie palić?
Powtórzyłem wykład, wypisałem wszystkim recepty na wszystko co możliwe, zmierzyłem ciśnienie starej Maciochowej - 90/60, "kawa była?" - powiedziałem staremu że się usmaży w piekle jak pieca nie naprawi i z poczuciem odwalenia ciężkiej, solidnej i kompletnie nieefektywnej roboty wróciłem na stację.

Kiszeczkę pokroiłem w plasterki i zeżarłem z chlebkiem, pogryzając kiszonym ogóreczkiem. Też można.

piątek, 27 marca 2009

Pułapka

- Podstacja do wyjazdu. Ból w klatce, słabo się czuje.

Masz babo placek. A raczej miałeś pogotowiarzu placek. A teraz buty i długa. Sygnały zawyły ponuro i dzielny zespół W ruszył w ciemna noc. Ten tego - ruszył by w noc ale na szczęście było wczesne popołudnie, sygnały ryknęły jak zwykle, zespół sklął psi los jak zwykle a obiad został do wystygnięcia na stole. Też jak zwykle. Jakieś fatum wisi nad tą podstacją.

Dojeżdżając spiąłem się nieco. Zazwyczaj jak się naprawdę złe rzeczy dzieją to ludzie wykazują organizację wojskową. Tak był i tym razem. Wszystko pootwierane, kilka osób pokazuje wzdłuż drogi jak jechać. Niedobrze.

Babcia leży sobie w łóżku, biało-zielona i choć dycha, to kontakt z nią byle jaki. Wkłucie, ciśnienie, płyny, tlen. Cholera, 60 skurczowego. A ja wszystko co mam to sól, z niewiadomego powodu zwaną fizjologiczną i adrenalinę w ampułkach. Oraz dopaminę - ale jakoś dać to w kroplówce, na zupełną pałę - toż to barbarzyństwo. Nikt mnie bowiem nie przekona że liczenie kropli na minute może dać jakikolwiek sensowny wynik. A najbliższa pompa jest w -
- Długi, wezwij R na pomoc. Wstrząs kardiogenny, podejrzenie zawału.
Długi poleciał a babcia ostatecznie straciła przytomność. Nabrałem adrenalinę, rozpuściłem do dawek sensownych i dałem ociupinek. Ot, 50 mcg żeby babci nie rozmigotać. Ani innej krzywdy nie zrobić. Minęło kilkanaście sekund i nagle puk-puk, tętno na promieniowej znowu czuć, babcia zaczyna mormolić i ciach - otworzyła oczy. Ha. Człowieka zabić trudno.
- Boli was co? - zagaiłem rozmowę.
- Strasznie w piersiach...
Dołożyłem ciutek Morfiny. Ostatecznie w tym mogę pomóc. Minęło kilkanaście sekund i ciach - babcia straciła przytomność. Tętna na obwodzie brak, na szyi ledwie co... Co do cholery? 20 eMeFki ja załatwiło? Dałem kolejne ciut ciut adrenaliny i dmuchnąłem ambu dwa razy. Babcia otworzyła oczy.
- Lepiej co?
- Troszkę lepiej...
I straciła przytomność. No to - ciut ciutkowy ciutek adrenaliny. Przyjechała by ta Rka, bo się tu nerwowo wykończę. Babcia otworzyła oczy. Nie czekając na następna prośbę o podanie adrenaliny dałem kolejna kropeleczkę i zarządziłem odwrót. Najwyżej przepakuję ją po drodze do R - bo jakoś tak siedzieć i czekać nie miałem serca. Na szczęście zanim Długi przyszedł z noszami nadeszła odsiecz.

Rkowcy wkroczyli jak to oni - z gratami, lekami i maszyną która robi ping. Ach, za mundurem panny sznurem... Powiedziałem co wiedziałem i babcia pojechała na presorach do szpitala.

Niestety, nie znam jej dalszych losów. Wiem jedynie że moja diagnoza była błędna. To nie był zawał tylko pęknięty tętniak aorty zstępującej.

czwartek, 26 marca 2009

Uroki macierzyństwa

Otrzymałem dzisiaj pocztą. Wzruszające.

Uroki macierzyństwa...


...wiewiórek...



...misiów...



...słoni...



...tygrysów...



...w morzu...



...na lądzie...



...na lodzie...




...w pustyni...



...w puszczy...



...w lesie...



...i w Liverpool.

środa, 25 marca 2009

Cuda, panie

Jestem z siebie dumny. Uratowałem człowiekowi życie.

Sprawa nie była łatwa. Mianowicie w mieście poszła plotka że robimy szybko, miło, od ręki niemal - a w dodatku anastazjolog jest tak zajeniesamowity że każdy do domu idzie w głos go wychwalając. W związku z powyższym każdy chce się operować natentychmiast i tylko u nas. Jedna pani to sie nawet na zabieg wpisała dwa dni przed przelotem do USA. Ciekaw jestem wyrazu twarzy celników jak im pokazała swoje śliczne siniaki po wyrwaniu żył z nogi.

Dzisiaj przyszedł sobie dziadek miły, sympatyczny, z delikatnie sinymi wargami. Poproszony o wejście do gabinetu przetruptał pięć metrów i wpadł w niejaką zadyszkę. Kul. Osłuchałem dziadzia, o dziwo w płucach czysto. Ha - jak dyszy a nie z powodu płuc - to jak tam się serduszko miewa u łaskawego pana? EKG - lepsze jak moje. Osłuchowo na moje anastazjologiczne ucho nic szczególnego. Hmm. A nózie? O - jakie ładne. Kosteczki spuchnięte obie, symetrycznie aż do kolan.

No ja się - pytam - czy ten - dżip - to - mógłby dziadka zbadać przed wysłaniem go do DCU? Ja wiem że dobry jestem - ale cuda na tej planecie robił tylko jeden człowiek przy czym spora grupa ludzi uważa Go za Boga. I było to spory kawał czasu temu.

Muszę poprosić tego miłego nieroba żeby robił prosty test - jak go pacjent prosi o skierowanie na operacje, niech wyśle dziadka na spacer dookoła przychodni. Jak zadyszki nie dostanie - można go skierować do nas.

Uratowałem dziadkowi życie - zwaliłem go z zabiegu.

Post zgodny z zasadą - jak się sam nie pochwalisz - nikt tego nie zrobi.

wtorek, 24 marca 2009

Do pięciu?

Jakoś tak w zeszłym roku przyszedł do naszego DCU pacjent coby się zoperować na jajo. Patologia nie tyle niebezpieczna, co uciążliwa. Ha - co robić. Jak mus ciąć - to mus. Jako że pierwszy był to pacjent z rana więc niespecjalnie dobudzony wpadłem w tory rutyny i dopiero po jakimś czasie zorientowałem się że mój rozmówca ma jedno oczko bardziej. Przestałem się wypytywać o samopoczucie i zapytałem dziadka czy zdaje sobie spraw ze swojego wyglądu. Dziadek wyraźnie się ucieszył że trafił na fachowca co się na medycynie zna i radośnie potwierdził że właśnie pojutrze idzie sobie operować oko z powodu jaskry.

Kkurcze, okulistą nie jestem, od egzaminu z okulistyki minęło już sporo czasu, ale jakoś tak mi zaświtało że operacja toż to ostateczność. Można przecież kropelki kropić, tabletki łykać a w ostateczności zajarać maryche - ale żeby tak od razu na stół? Wytłumaczyłem dziadkowi że lepiej będzie znosić trudy grzebania laserem, czy co tam okuliści w oko wrażają, gdy jajo będzie miał całe. Dziadek pokiwał głową i polazł do domu.

Jak mu się oko wygoiło, wrócił z jajem. Widać dokuczliwe było. Wytłumaczyłem grzecznie wszelkie za i przeciw, wypytałem o historie choroby aż do piątego pokolenia i zakwalifikowałem do zabiegu. Parę dni później dziadek wrócił ze ślicznym zapaleniem oskrzeli leczonym antybiotykiem. Zdziwił się niepomiernie że operacji nie będzie, ustalił nowy termin i polazł.

Ponieważ zażyczyłem sobie powtórnej oceny, spotkaliśmy się ponownie w preassessmencie. Zdrowy jak ryba - co mi się kojarzy z karpiem w galarecie - pojawił się kilka tygodni później. I został zakwalifikowany. Tylko po to by zostać zwalonym w dniu zabiegu bo mu umknęło że nie popija się tabletek jogurtem dwie godziny przed zabiegiem. No żesz w morde.

Siedzę ja sobie dzisiaj, radosny jak ptaszę, bom w końcu dokończył appraisal - a jest się z czego cieszyć bo go kończyłem od sierpnia. Duma moja jest podwójna bo czas wypracowałem sobie sam. Mianowicie przekonując pacjentkę żeby się poddała znieczuleniu miejscowemu. No więc siedzę, ostatnie minutki porannej sesji płyną leniwie, a zza ściany dochodzi do mnie pik-pik---pik-pik-pik------pik-pik----pik-pik-pik--- A to ci dopiero. Pełen niejasnych przeczuć włażę do pokoiku przyjęć i kogo widzę? - tak jest. Glaucoma-bronchitis-jogurt dziadka który aż się uśmiechnął na mój widok. O Boziu...

Na EKG ekstry komorowe w sekwencji 1:4 do 1:2. W Polsce wezwał bym karetkę i odwiózł do szpitala. Tutaj nie - jak dziadek jest stabilny to sobie może pójść na nogach do dżipa.

I poszedł.

Więcej prób nie będzie. Napisałem dżipowi list że dziadek nie spełnia kryteriów i u nas go nie zoperuję. To by już nawet nie było "do pięciu razy sztuka". To by było zwykłe przegięcie i proszenie się o nieszczęście.

poniedziałek, 23 marca 2009

Durham






Jako że poprzednim razem nie udało się nam wejść na wieżę Katedry w Durham, podjęliśmy heroiczna próbę wdrapania się na wierzchołek. Wiadomo - do najwyższej komnaty w najwyższej wieży... Wycieczka zaczęła się zupełnie niewinnie. Zostawiliśmy plecak, pokazaliśmy, że nie chodzimy w szpilkach i potwierdziliśmy że jest nam znane niebezpieczeństwo podwiniętej siatki na dachu. Najpierw szerokie, kręcone schody do pierwszej galeryjki. Uff, jak gorąco. Puff, jak gorąco. Następnie wchodzimy w wąską, krętą wieżyczkę którą, spokojnie, kroczek po kroczku zupełnie jak dorośli, dochodzimy sobie na samą górę. 325 schodów. I rozpościera się niesamowity widok. Stój spokojnie i w dół nie patrz.

Nie powiem, w studenckich czasach nawet się wspinałem. I nigdy nie pozbyłem się tego dziwnego uczucia pustki w żołądku i szpilek zaczynających się w podeszwach a idących nie wiadomo gdzie... Ale żeby na dachu? Niecałe 70 metrów do ziemi?? Nic nie rozumiem.

niedziela, 22 marca 2009

Młodym być

Szkoła w Królestwie jest dziwna. Od jakiegoś czasu próbuje zdecydować czy mi się podoba tutejszy system czy nie - i jestem jako ta dziewica. Co to i chciała by i nie. Z jednej strony jest bardziej user friendly. Choć to akurat jest dobra cecha otwieracza do konserw. Nauczyciele są chyba najbardziej widoczna różnicą. Nie ma tu polskich frustratów - a przynajmniej dużo lepiej się maskują. Z drugiej strony specjalizacja wykształcenia która zaczyna się na poziomie odpowiadającej 2 klasie polskiego liceum, wielopoziomowość nauczania dzieci w tej samej klasie i niejako ograniczanie ich a'priori potrafi niejednemu obcokrajowcowi zrobić z mózgu sieczkę.

Druga ciekawostka to poważne podejście do młodych ludzi którzy wykonują swoje projekty. Nikt tu odczuć juniorowi nie da że jego praca to zabawa co się zda psu na budę. Wręcz przeciwnie - najdziwniejszy pomysł będzie wspierany, kreatywność górą. Wyobraźmy sobie hipotetyczna sytuacje: licealista zamarzył sobie zrobić prace o Arrasach Wawelskich więc wyposażony w aparat, pismo od nauczycielki i dobre chęci idzie na Wawel. Gdzie doprowadza odpowiedzialną osobę do śmierci nagłej i niespodziewanej. Która zmarła gdyż w trakcie śmiechu zadusiła się kanapką z salcesonem. Albo pękła jej wiadoma żyłka - bo tak by się skończyła prośba młodego artysty o możliwość sfotografowania polskiego dywaniarskiego dziedzictwa kulturalnego.
A tutaj? Odpowiedzialni za utrzymanie porządku w Katedrze St.Culbert'a przeczytali list, zapytali o cel pracy, po czym wystosowali jednego ze swoich przedstawicieli by młodemu pomógł zrobić najlepsze ujęcia ich przybytku.

Zaczynam siwieć. I nadal nie przestaje mnie ten świat zadziwiać.

A'propos siwienia- może sie walnąć na łysą pałę?
Taak.
To jest właśnie zgubny wpływ zaprzyjaźnionych blogów ;)

sobota, 21 marca 2009

Day Case Unit

Założenie jest bardzo proste. Mianowicie bierze się tych pacjentów którzy mogą bezpiecznie leżeć we własnym łóżku po zabiegu i się ich operuje z rana. A kilka godzin później wywala do chałupy. Odpada problem służby nocnej i wszelkich wydatków ze spaniem związanych.

...Pan Bóg wymyślił jogging a Szatan pilota do telewizora...

Początki były bardzo restrykcyjne. Pacjent musiał być ganz zdrowy. Jak przysłowiowy rydz - czego nie rozumiem bo ten zawsze ma robaczka albo jest nadgryziony przez ślimaka. Poza tym musiał być młody. Staruch, wiadomo - nadmie się nieodpowiednio, pęknie mu coś w głowie i warzywo gotowe. Do tego nie mógł być gruby. Jedynie pacjenci z BMI poniżej 30 łapali się do zabiegów dnia jednego.

Podsumujmy - musieli to być ludzie piękni, młodzi i zdrowi.

Z definicji widać że ktoś zgłupiał do reszty - toż to prędzej się spotka na AM dziewicę niż w szpitalu zdrowego. Zaczęto więc rozszerzać nieco restrykcyjne warunki. Najpierw stwierdzono że niekoniecznie pacjent musi być taki zdrowy. Ostatecznie z 6 stopni skali ASA - gdzie P1 to rzeczony zdrowy osobnik a P6 to dawca narządów - zakwalifikowano do zabiegów w DCU pierwsze 3 poziomy. Następnie zaczęto przesuwać granice BMI. Ponieważ w normie - czyli 20-25 - mieści się parę utuczonych wieszaków z wybiegów oraz wąsko-arystokratyczna grupa zdrowo żyjących sportowców-masochistów, pomalutku naciągnięto ten punkt do 40. Żeby uświadomić sobie jakie potwory mogą być dziś operowane w DCU, trzeba sobie wyobrazić kobietę 170 cm wzrostu o masie 116 kg. Albo tucznika 185 cm z wagą 137 kilogramów.
Najdłużej bronił się bastion wieku. Ale za to poległ z wielkim hukiem - jako że dzisiaj nie ma ograniczenia wcale. Dziwne? Dziwne. Wszystko zależy od zdrowego rozsądku anestezjologa. Czy też od jego ułańskiej fantazji. Jak komu wpadnie do łba zoperować 120 letniego dziadka z Alzheimerem, choroba niedokrwienna serca, POChP, 3 stopniem niewydolności nerek i zanokcicą - droga wolna. Zawsze można tak sobie parametry ustawić żeby rzeczony dziadzio zmieścił się w ASA P3.

Póki obowiązywały restrykcyjne warunki, DCU było rajem anestezjologicznym. Zwalało się wszystko co chirurg - niemota próbował wcisnąć na listę i oddawało się wyczerpującym zajęciom picia kawy i czytania Pani Domu z poczekalni dla pacjentów. Dla ambitnych było nawet sudoku.

...ale wszystko co dobre...

Nastały czasy ponure. Chirurg przyjmuje teraz do zabiegu wszystko co się rusza i na drzewo nie ucieka. Hitem ostatnio była pani przywieziona na wózku inwalidzkim, głucha jak pień, która miała zdrowe włosy. To bardzo ważne, te włosy - bo całą resztę miała chorą.

Dzisiaj trafił się 71 letni miły pan starszy z astmą (mild), nadciśnieniem (umiarkowanym), chorobą wieńcową serca (stabilną) i cukrzycą (dobrze kontrolowaną). Jako że miałem nastrój bojowy, miast zwalić dziadka z zabiegu - nie dość że uśpiłem to jeszcze obudziłem po operacji. Ludzki pan. I wszystko by było dobrze, tylko chirurgowi chyba pękła jakaś pierdząca żyłka w głowie bo - wiedząc o tym wcześniej - zoperował przepuklinę prostą która mogła by się przytrafić mamutowi. Albo waleniowi w ciąży. Dziadek wyjechał poharatany jak nieboskie stworzenie. Co zrobił chirurg? Utwierdził pacjenta że zabieg się udał i poszedł w tak zwane pizdu - a ja się zacząłem zastanawiać co jeszcze można dać pacjentowi wyjącemu z bólu ale tak by go nie zdenerwować - bo cie spali i zje. Znaczy tfu - tak by go nie uśpić powtórnie. Żeby mieć czyste sumienie chciałem pana starszego wyekspediować na oddział, ale się zaparł że do domu jedzie, więc naszprycowany - jak, nie przymierzając, tort Cioci Irenki koniaczkiem - pojechał do domu 8 godzin po zabiegu. Ciekawe o której zadzwoni... Z moich wyliczeń wypada 4 rano.

Pan Bóg wymyślił anestezję żeby leniwe doktory mogły sobie pić spokojnie kawę w czasie zabiegu. A Szatan zabrał chirurgom zdrowy rozsądek, natchnął ich heroicznym szaleństwem - i tak zniszczył spokój biednych anestezjologów.

piątek, 20 marca 2009

Menu "Pod Kogutkiem"

Jak już wiadomo, standardowym daniem jest jajeczniczka. Wersje są różne, moja cebulkowo-boczkowa wcale nie jest najczęstsza. Na masełku i na oleju, z grzybkiem czy pomidorkiem. Ile twórców, tyle dzieł.
Jednakowoż nie samą jajecznicą żyje pogotowiarz. Toż przy ilościach hurtowych odwalanych dyżurów szlag by człowieka trafił z hiperholesterolemii.

Na obiadek najczęściej były kurczacze nóżki. Zazwyczaj gdzieś koło południa padało hasło "Kto chce papuge?", następowała zrzutka a następnie mistrzowie zabierali się do dzieła. Zasadniczo po kilku miesiącach człowiek miał sraczkę neurogenna na samą wzmiankę o smażonym udku, ale zamawiałem zawsze. Gdyż zapach dochodzący z kuchni potrafił doprowadzić do rozstroju nerwowego każdego, kto udeczka nie zamówił. Do udeczek były ziemniaczki i sałatka kapuściano-warzywna w zalewie octowej. Minęło już kilka lat, a dalej tego nie jem.

Kolejnym wynalazkiem był bigos. Tutaj trzeba zarysować tło. Mianowicie z racji konkretnej odległości od domu wyjeżdżałem na dyżury do tego pogotowia na dwie lub cztery doby. Czwartek-piątek lub czwartek-niedziela. Jak się ma tyle czasu, warto coś upichcić. I pewnego dnia przystąpiłem do czynu. Kupiłem 25 litrowy gar, mięsiwo przeróżne, kapuchę - i zacząłem eksperymenta na ludziach. Mam nadzieje że się Komisja Etyki Lekarskiej o tym nie dowie bo pójdę siedzieć. Pierwszy był nieco - dziwny. Po zrobieniu dotarło do mnie że kiełbasę trzeba będzie jednak usmażyć następnym razem, a kapustę chyba odcedzić. Bo bigos był przepyszny tylko w trakcie jedzenia rozpuszczał szkliwo a po piętnastu minutach od spożycia powodował masywną biegunkę osmotyczną. Jednak mój zespół był dzielny - zjedli, wyrazili umiarkowany entuzjazm, pobiegli do toalety a po powrocie zaoptowali za nieco mniejszym kwachem następnym razem - "ale tak w ogóle to pycha była, doktor". Koniec cytatu. Późniejsze wynalazki były mniej lub bardziej trafione-chybione - aż po jakimś kwartale doszedłem do recipe, które dzisiaj za darmo oddaje. Jest to Bigoss a'la Abnegatt w wersji Open Source - w razie wykonania uprzejmie proszę jedynie o zacytowanie źródła.
Kapuche 6-8 kilo(gramów - dla purystów językowych) odcedzić, ze dwa kubki można zostawić na później, gdyby bigosik wyszedł nieco mdły to się doleje. W zależnosci od tego czy lubimy zajzajer czy nie - płukamy lub nie. Ja nie płukam. Poszatkować, do gara wrzucić i gotować razem z agielskim zielem i laurowym liściem do miękkości, co zajmie z 6 godzin na bide. Jak nam kapucha wonnościami odstrasza pacjentów od ambulatorium, czas się zająć mięskiem. Po kilogramie: kiełbasy, boczku, nóżek kurczaczych, białej kiełbasy, wołowinki drobno siekanej i wieprzowiny siekanej grubo - razem jakieś pięć, sześć kilo mięcha zesmażyć na patelni. Udka można podgotować w kapuście, łatwiej mięsko od kości odchodzi. Smalec wlewamy do gotującej się kapusty. Z mięsem należy poczekać - dobry moment jest jakąś godzinę przed końcem obróbki. Następnie wrzucamy pierwszy secret ingredient czyli suszone grzybki od teściowej. Borowiki i podgrzybki w lasach Podwilka zbierane - poezja. Jak zapach ładny dadzą wrzucamy drugi tajny składnik - słoik powideł śliwkowych. Tu minimalistom mówimy precz - żadne tam słoiczki czy półkwaterki. Trzeba zapakować przynajmniej pół litra do trzy czwarte żeby to w ogóle miało smak odpowiedni. Od tego momentu nie można gara opuścić bo przywrze wszystko i cała nasza robota zda się psu sąsiadów. Trzeci składniczek to przecier pomidorowy. Dwie - trzy puszeczki zazwyczaj wystarczają. Mieszamy z namaszzczeniem... jeszcze troche... i... jest. Można wołać niesmiało że "jak by kto chciał spróbować to gotowe..."

Wydawać by się mogło że pułk ułanów tego nie zeżre przez tydzień. A zazwyczaj na drugi dzień z wieczora kończyliśmy resztki.

A - i na koniec dobra rada. Nie należy do bigosu wrzucać rydzów. Nawet wspomniany pies sąsiadów zawył ponuro i wydarł czterokończynowo w knieje.

Następnym razem będzie o tym jak zjeść coś dobrego gdy się nie ma trzech dni na gotowanie.

czwartek, 19 marca 2009

Intensywna terapia

Tak się jakoś złożyło że nie miał kto jechać do kaszlącej babci. Klnąc na czym świat stoi wlazłem do R-ki i pojechaliśmy w czarna noc. Powód mojego wzburzenia był łatwo wytłumaczalny - na stoliku w dyżurce została sobie pyszna jajecznica na boczku i cebulce. Taka ze ściętym białkiem i płynnym żółtkiem. No po prostu dzieło sztuki. Nic to. Obrócimy raz-dwa to się letnią też zje.

- Stacja, będą szczekać?
- Będą. Zaraz za mostem.
- No to w imię Boże.

Jedziemy, czarno, paskudnie, psa by z budy nie wyrzucił nikt. Jesień. Może ktoś lubi jesienne mgły ale na pewno nie pogotowiarz. Szczególnie jak do tych mgieł pada deszcz i mży mżawka. Przejechaliśmy przez wieś, minęliśmy most, domy dawno się skończyły... Gdzie do cholery ten co miał czekać? A - jest. Co prawda dziwne miejsce trochę, bo chałupy nie widać, ale macha energicznie i jednoznacznie.
- Brywieczór. Gdzie to?
- A tutaj, panie lekarzu. Trza ino bez mostek uważać żeby się nie poślizgnąć bo poręczy nima.
- Będziemy uważać. Daleko?
- Z 300 metrów.
Starym zbójnickim sposobem dodałem jeszcze sto i pomnożyłem przez dwa. Oż w morde.
- A co się dzieje? Bardzo kaszle?
- Jak to - kaszle?
- No tak mam na karcie - że kaszle.
- Aż to matoł (piiii) - wymruczał chłop.-Kobieta się dusi a ten będzie gadał że kaszle.
- Dusi? - upewniłem się na wszelki wypadek i zarządziłem zmontowanie ekipy Szerpów. Czyli zabranie wzystkiego razem z butlą.

Chłop tym razem nie kłamał. Faktycznie było nie więcej niż 300 metrów. Co nie zmienia faktu, że była to droga trudna, śliska, błotnista i wyjątkowo dla ekstremistów. Dobrze że jeansy miałem do prania. Po klapnięciu d.pą w błoto dziwnie się wygląda.

W domu masakra. Babcia staruszka z rozwiniętym obrzękiem płuc. Na szczęście z wysokim ciśnieniem - na szczęście dla niej i dla nas bo to się troszkę łatwiej leczy. Jako że o transporcie mowy nie było, zmontowaliśmy mała IT na miejscu i zalekowaliśmy babcie. Która to już po jakiej godzince tak się poprawiła że zaczęła rokować przeżycie transportu. Wobec czego zapakowaliśmy babcie na wózek, sprzęt na babcie i kroczek za kroczkiem dotuptaliśmy do karetki.

Jajecznice wywaliłem do kosza. Żółtko się ścięło.

środa, 18 marca 2009

Sądny dzień

Co się wczoraj działo - niech to jasna cholera. Co ciekawe, jedynie na horrorach można zobaczyć zwiastuny nadchodzącej zadymy. Chmury na horyzoncie zamajaczą ponuro, wiatr się jaki zerwie albo znajomy powie nam że wie kto zabił Kennedy'ego ale opowie nam po powrocie ze skoku bez spadochronu z 10 tysięcy.

Ranek rozwijał się leniwie, nadeszła popołudniowa lista i tu dzonk. Okazało się że w preassessmencie siedział ktoś nieprzytomny bo przepuścił bez badań zawał z by-pass'ami. Zanim się uzupełniło niedoróbki, szlag trafił godzinę czasu. Po czym, przyspieszając do podświetlnej - by zdążyć zoperować wszystkich przed zmrokiem - z niejakim zdziwieniem skonstatowałem że druga pacjentka miała obustronną torakotomie. Bo się jej płucka zakląkły z powodu odmy. A ta nastąpiła spontanicznie - bo pani miała wrodzone pęcherze rozedmowe. A to ci dopiero... Jako że od czasu operacji minęło trochę czasu a kaszleć każdy musi - więc płucka zostały niejako sprawdzone - poinformowałem panią że owszem, możemy ją naprawić, ale jednakowoż ryzyka powtórnej odmy wykluczyć się nie da. Po rozważeniu wszystkich za - a głównie przeciw - pani podjęła słuszną decyzję że idzie do domu.

Do kolejnego pacjenta zaglądnąłem z niejakim niepokojem. I słusznie. BMI 40 - czyli używając skali góralskiej: "łatwiej przeskoczyć niż obejść", kilka schorzeń dodatkowych. Sam mjut. W dodatku po zabiegu zgłosiła dolegliwości bólowe przekraczające wszelkie możliwe poziomy.

Nie ma to jak obiad o 8 wieczór.

I matematyka z fizyką na deser.

wtorek, 17 marca 2009

NHS

Jak to się tłumaczy z lenguidża? Nurses handled service. Jak się trafi męcliwa, idzie jajo znieść. Na szczęście nie dzisiaj. Dzisiejszy zespół był szybki, sprawny i nic sobie nie robił z pana który mężnie zaciskał zęby i cierpiał w milczeniu. Mimo otrzymania końskiej dawki leków przeciwbólowych.

Statystyka przyłożona do oceny jakości życia odkrywa dość niesamowitą i nieco skrzywioną wersję zasady Pareto. Wynika z niej że 85% ludzi zasadniczo jest zadowolonych z życia. I najczęściej ocenia go - i wszystkie możliwe w nim zdarzenia - pozytywnie. 10% twierdzi że jest jako tako i że można by coś poprawić. 5% jest kompletnie niezadowolonych. To ci którzy po skończonej kolacji na pokładzie prywatnego jachtu, spożywając w promieniach zachodzącego słońca bitki z ostatniej na świecie iguany, twierdzą że jest to kompletna porażka. Bo łódką bujało albo kelner był rudym rasy białej.

Mimo najlepszych chęci, mimo zaangażowania i pozytywnego podejścia, zawsze się znajdzie Smerf Maruda który swoim podejściem do życia wyzwala w człowieku radosną chęć użycia buta.

Jak to mówił Pan Franek: "Syćkim, k.. nie idzie wygodzić".

Howg.

poniedziałek, 16 marca 2009

Goście goście

Tytuł brzmi znajomo? Ale tym razem nie będzie o filmie.

Jako że człowiek jest zwierzęciem stadnym, radość w jego sercu wzbiera na myśl o konkretnej imprezie. Zaproszenia potwierdzone, koordynaty ustalone, menu wykonane.

Od czasu do czaaaasssuuuu
jakbym słyszała nadal
jak przychodzisz pod mój dom...


Sąsiedzi lubią polską muzyke grillfolkową albo są głusi. Albo na wakacjach. A może gitar słodki dźwięk koi ich nerwy?

Taaak.

To był w rzeczy samej udany weekend.
Next time - Kornwalia. Ponoć wrony zaczynają zawracać gdzieś koło Truro...

niedziela, 15 marca 2009

Ale wiało...








Jak widać, znowu Whitby :)
Coś jest w tym miejscu...

sobota, 14 marca 2009

Bucket list

Jako że wdepnęliśmy w temat oswajania śmierci, dzisiaj będzie o ciekawej pozycji sygnowanej dwoma wielkimi nazwiskami: Jack Nickolson i Morgan Freeman. Panowie okupują przeciwstawne końce ludzkiej finansjery. Freeman utrzymujący rodzinę z pensji mechanika samochodowego - więc z założenia nędza - i Nickolson który ma sie lepiej, bo całą pensje ma dla siebie. Pensję właściciela potężnej sieci prywatnych szpitali.

Nieco trudno sobie wyobrazić sytuacje w której przecinają się drogi obu panów. Wykluczając wypadek drogowy. Ale jako że wobec śmierci jesteśmy totalnie równi - panowie spotkają się jako pacjenci zajmujący jeden pokój szpitala, którego właścicielem jest Nickolson. Bzdura na kółkach? Absolutnie tak. Ale reżyser pięknie to wytłumaczył skąpstwem wodza. Mianowicie główna dewiza Nickolsona brzmi: nie prowadzę Spa. Prowadzę szpital. Jeden pokój - dwóch pacjentów. I żadnych wyjątków.

...ale zemsta choć leniwa
zagnała cie w nasze sieci...


Okazuje się że panowie muszą poddać się chemioterapii. I wśród problemów efektów ubocznych rodzi się dość niesamowita przyjaźń - niedoszłego profesora historii, wierzącego w Boga filozofa-erudyty i twardo stojącego na ziemi cynicznego, ultrainteligentnego multimiliardera.

To nie jest arcydzieło. Ale co ciekawe, w żadnym momencie film nie wpadł w pułapkę populistycznego sentymentalizmu. No, może na końcu... Pamiętajmy jednak że jest to hollywoodzka produkcja dla przeciętnego Amerykanina. Którym jest jedenastoletni Murzyn analfabeta.

Nie dać się. Czyli wykonać do ostatniego punktu The Bucket List*.

*dla nie władających lenguidżem: my kopiemy w kalendarz a anglicy kopią w wiadro...

piątek, 13 marca 2009

Ghost busters

Siedzieliśmy sobie na stacji, kolacja zeżarta, lenistwo się panoszy. Dzień był dość pracowity więc oczekiwania co do spokojnej nocy były usprawiedliwione. Ponieważ tego typu myślenie jest typowym myśleniem magicznym a świat ma w nosie co się komu w głowie ubzdura - jakoś tak po dzienniku dyspozytor wysłał nas do umierającej kobiety.

Historia nieco dziwna - nijak nie mogłem pojąć powodu wezwania. Rozpoznanie jednoznacznie śmiertelne, faza terminalna. Rodzina wespół z pacjentką zadecydowała że ostatnie chwile spędzą w domu. Zabezpieczenie przeciwbólowe doskonałe - żadnych dolegliwości. Żadnych objawów ubocznych typu nudności, wymiotów czy czego tam jeszcze. Zbadałem, porozmawialiśmy chwile, wyjasniłem że nic więcej zrobić nie możemy i pojechaliśmy z powrotem.

Jeździłem do tej pacjentki jeszcze dwa razy. Koło północy i nad ranem. I jakoś przy drugiej wizycie dotarło do mnie że wzywali mnie bo czuli się nieswojo. Stereotyp w społeczeństwie jest prosty - jeżeli pacjent umiera, ma przy nim być lekarz. Zjawisko jest na tyle powszechne, że część moich kolegów próbowała w ostatniej chwili przed zgonem przenieść pacjenta na OIT. Toż wyraźnie stoi - Oddział Intensywnej Terapii. A nie umieralnia.

Za trzecim razem potrzymałem pacjentkę nieco dłużej za rękę, pogadałem ze spetryfikowaną rodzina, opowiedziałem czego się mogą spodziewać i - powodując lekki wytrzeszcz oczu ratownika - zapowiedziałem że jak by co to niech dzwonią. Daleko nie jest, jak będziemy mogli to wpadniemy.

Nie zadzwonili więcej. Następnego dnia z rana mój zmiennik wypisał stwierdzenie zgonu.

Pogotowie nie jest od trzymania za rękę. Ale z drugiej strony - jak jest źle, who do you call?

czwartek, 12 marca 2009

Świat oszalał

Nie mam dzisiaj zdrowia. Miało być coś o dzielnym pogotowiarzu Abnegacie, co to buty zawiąże - rozwiąże ciąże, ale mi nastrój padł. Najpierw informacja o strzelaninie w Stanach, a później doniesienia z Niemiec. Matko jedyna - w jaką stronę my idziemy? Można to różnie tłumaczyć - poczynając od najprostszej tezy że jesteśmy sterowani przez kosmitów a skończywszy na teorii wielkich liczb - znaczy, że im nas więcej tym coraz mniej prawdopodobne zdarzenia stają się możliwe. Ja mam trochę inną. My sobie tych psycholi hodujemy na własnej piersi.

Z jednej strony coraz większa histeria dotycząca relacji dorosły-dziecko. Która to niedługo doprowadzi do strzelania do każdego kto choć spojrzy w kierunku niewinności sunącej spokojnie po chodniku. Z drugiej - brutalność którą epatowni jesteśmy z każdej strony. Kiedyś, by nas wystraszyć, Hitchcock wpuścił faceta z nożem do gołej baby pod prysznicem. W XXI wieku taka scena śmieszy. Albo nudzi.

Żeby wywołać choć cień ekscytacji w zamulonym chipsami, Grand Theft Auto i rapem mózgu, nie wystarczy kogoś zabić. Boooooring. Teraz trzeba to zrobić w Meksyku - piłą mechaniczną. Albo zamknąć gości w motelu a potem i po-wo-lut-ku zamordować. Przy okazji gwałcąc co się rusza. Nawet w moich ulubionych - przyznam się, a co - "Piratach" ktoś wymyślił że powieszenie dziecka może się filmowi przydać. A ja się pytam - a po ką kichę ta scena tam jest? Do filmu nie wnosi nic. Zły lord Becket ma za co szczeznąć i nikt po nim płakał nie będzie. Ale film bez trupów to film beznadziejny.

Puszczę sobie "Seksmisje". Gdzieś musi być inny, lepszy świat. I promile.

PS. Tekst powstal zanim rozkrecila sie wczorajsza dyskusja. Jak widac, nihil novi sub sole.

środa, 11 marca 2009

Obiecaj mi

Gdybym miał określić jaka cecha jest najważniejsza dla dobrego filmu, powiedział bym że spójność. Rozumiana w szerokim ujęciu - zarówno w warstwie logicznej jak i emocjonalnej. Spójność logiczna jest dość łatwa do utrzymania. Zabieramy scenarzyście blanty, ograniczamy spożycie do kilku jednostek alkoholu dziennie i pilnujemy żeby nie przekraczał zadanych ram. Utrzymanie właściwego balansu emocjonalnego jest proste w filmach jednowymiarowych. Ot, Keira w niedawnym "Pride and Prejudice". Wiadomo, że jak tragedia - to ktoś kogoś nie kocha - a szczęście wiekuiste związane jest z zamążpójściem. Jednak nie zawsze jest tak łatwo. Jeżeli w filmie reżyser żongluje stanami emocjonalnymi, trzeba wyjątkowej sprawności by nie narobić dziadostwa. Przykłady? Ot, ginie ktoś śmiercią okrutną, zabity bestialsko przez głównego szwarc-charaktera. To może być punkt kulminacyjny filmu, zmuszający do przemyślenia pryncypiów albo powodujący głębokie katahrsis. I rozumiem cel kryjący się za ukazaniem takowej śmierci. Ale jeżeli jest to jedynie powód dla usprawiedliwienia rzezi, którą główny - nazwijmy go - waiss-charakter czyni kilka chwil potem z uśmiechem na ustach - to mnie szlag jasny trafia.

Kusturica popełnił nie tak dawno "Obiecaj mi". Sympatycznie zaczynająca się opowieść o wymarłej wioseczce w środku niczego, zamieszkałej przez Dziadka, jego Wnuczka oraz Panią Nauczycielkę Od Wszystkiego. Typowo Kusturicowe plenery wśród których gumisiowo-trollowaci osobnicy przewijają się przez ekran podkreślając jedynie młodość i wdzięk głównej pary bohaterów. Aż mi się cieplej na sercu zrobiło gdy poczułem klimat rodem z "Kotów" czy "Podziemia".

Opowieść nieco baśniowa w założeniach. Dziadek - jak to typowy dziadek - boi się że umrze zanim wnusio się ożeni. Wysyła go do miasta z trójzadaniem - sprzedać krowę, kupić święty obraz i znaleźć żonę. Toćka.

I wszystko by było kusturicowe i śmieszne, tyle że nagle wkraczamy w świat przymusowej prostytucji, gangsterki i klimatów które mi osobiście jeżą skórę na grzbiecie a nie usposobiają do śmiechu.

Nie chce oglądać komedii o holokauście. Nie chce oglądać twórczości gloryfikującej bandytów. I szlag mnie jasny trafia gdy oglądam hahaha-ale-śmieszny film gdzie pokazuje się morderstwa, porwania, wymuszenia i wszelkiego rodzaju mentalne kurewstwo. Nie chce oglądać prześmiesznej sceny seksu głównego gangstera z indyczką kilka chwil po tym jak zamordował on człowieka z powodu spóźnionego dostarczenia haraczu.

Tego typu rzeczy mogę oglądać w relacjach z sali sądowej. Zakończonej skazaniem bandyty. A jeszcze lepiej podsumowanej odpaleniem krzesła elektrycznego. Ale jak widzę że ktoś robi sobie z nieszczęścia ludzkiego podśmiechujki - to dostaje ciężkiej kurwicy.

Oceniając wrażliwość twórcy - w skali od jeden do dziesięciu - zero.

wtorek, 10 marca 2009

Ziazi

Człowiek nie wie ze mu jest dobrze póki jest mu dobrze. Jak mu się pogorszy – wtedy za głowę się chwyta cóż takiego złego było przedtem ze narzekał. Bo dopiero teraz ma przechlapane. Po czym potrzeba kolejnego krachu życiowego żeby docenić ze poprzednio tez nie było najgorzej.

Poranek okazał się fatalny. Obudziłem się głuchy nieco na lewe ucho. Zarazzza – zakitowało się na amen. Pełen animuszu zacząłem się leczyć sam – AAUUUC – ziazi. No dobra, nie będę. To czego do cholery? Doktora?

Dodzwonienie się do mojego dżipa graniczy z cudem. Strasznie tu chorowity naród musi być w okolicy, bo linia zajęta jest non stop. Nic to, dojadę do roboty to się cos wymyśli.

W pracy okazało się ze nie rozumiem na jedno ucho lenguidża. Na dwa rozumiem - a na jedno ni cholery. Ale śmiesznie.... Wiedziałem że ze wzrokiem tak jest – przy czytaniu jednym okiem straszliwie spada tempo czytania, zdolności rozumienia i zapamiętywania tekstu. Szczególnie jak się zakryje wiodące. Ale żeby ze słuchem?

Na szczęście GP co ma klinikę koło naszej zgodził się przyjąć polskiego kolegę po fachu na zasadzie emergency. Po czym zamiast wydłubać kit, zapisał mi kropelki na zapalenie – bo ucho było od dłubania czerwone w środku - i cos na rozpuszczenie kitu. Mam nadzieje ze to nic więcej nie rozpuszcza... Głupio by się było obudzić rano z – dajmy na to – rozpuszczonym mózgiem. Albo bez oka.
A za dwa tygodnie mam wizytę w ENT Clinic. Będą mi odsysać. Dzizzzazzzzz.

W Polsce jakoś to prościej było. Szło się do laryngologa, kit won, odwdzięczam się na parapecie – i po piętnastu minutach człowiek był zdrowy.

eN-eF-Zecie
Ile cię trzeba cenić ten tylko się dowie...


Tak.

Ciekawe czy psychiatra też taki miły.

poniedziałek, 9 marca 2009

Ostrze noża

Po czym poznać że się ma wszystkiego po dziurki w nosie? W pracy pogotowiarza bardzo łatwo znaleźć odpowiedź. Mianowicie gdy przychodzi się do roboty i siedzi w głębokim stresie czekając na wyjazd - znaczy że czas na wakacje. Bo w tym momencie lekarz zaczyna być w zachowaniu wredny i dla otoczenia niebezpieczny. Co innego jednak zespół wypalenia zawodowego a co innego ciężki dyżur. Wtedy również człowiek ma chęć ukazania wszystkim swojej mrocznej części. Zazwyczaj jest to powiązane z głębokim niedoborem uczuciowym.Człowiek ma głęboką potrzebę by wszyscy wokoło go całowali. W nos, na ten przykład.

- Abnegat, pilny wyjazd! - O żeszzz ty orzeszku... Pobije rekord, nie ma siły. Już nie pamiętam do czego byłem na początku dyżuru, karty nie opisane, a tu kolejny przypadek.
- Się dzieje się co?
- Się dusi się.
- Dzizzzz - dziwęk zzzzz pokrył się z piskiem podeszw na płytkach PCV i pognaliśmy do karetki.

- Miasto, samo centrum. 5 lat, dusi się.
Właśnie potrzebowałem kilka słów otuchy.
- Kaziu, przygotuj dziecięcą torbe, weź małego QuickTrach'a i z łaski swojej sprawdź tlen, ambu i reszte, oki?
- Oki, oki. Wszystko już przygotowane i sprawdzone.
- Wart żeś tyle wódki ile ważysz... - mruknąłem z uznaniem.
- ...dżentelmen się nie pyta co ile kosztuje tylko pije co mu nalali... - odmruknął.

- Doktorze, szybko, drugie piętro!
Schody po trzy naraz - drzwi - pokój - dzieciak nieco siny, ślina ładnie mu kapie na zewnątrz - zip zip zip - Wkłucie - walnięcie w żyle - Panie, rękę prowadź - yyesss - Dexaven - zi..p zi... - bolus - Adrenalina, rozpuść do 20 - zi... ip... - Kkurwasz mać, daj laryngoskop, rura 5 i przygotuj Quicka - ..ip - ssak? - ręka do tyłu - Położyć dziecko na podłodze - ekche ziiiiipppp ekche kchec grzrzrz - zaoponował dzieciak przeciwko zmianie pozycji - ssanie - Adrenalina gotowa - W Imię Ojca i Syna 25 mcg w żyłe - Ambu daj z tlenem - A Quick? - Jeszcze nie, rura gotowa? - dzieciak nie zaoponował przeciwko masce i ambu, chyba już nie bardzo jest z nami - ale jeszcze ciągnie - synchronizacja - zip zip zip ziiioooiiiip - HA, jednak się obejdzie - ziiiiooooiiiip - schowaj te natrzędzia zbrodni - matka się zrobiła zielona, w sumie mało dziwne nie jest - zioooooop oooooopchhh ooooopchh ...

- Miał kiedy zapalenie krtani? - zapytałem nie do końca prawdziwie matkę. Dzieciak miał epiglottis zajęte jak amen w pacierzu.
- Miał, ale nigdy aż tak.
- Od kiedy szczekał?
- Od wieczora. Ale jak poszedł spać to my myśleli że mu przejdzie.
- W stan chroniczny chyba... mruknęło mi sie zupełnie wewnętrznie - Dziecko musi jechać do szpitala. Proszę się ubrać, pojedzie pani z nami.

Chłopczyk dzielnie wziął kilka głębszych wdechów z tlenem i walnął w kimę. W sumie mu się nie dziwię. O tej porze i po takiej ciężkiej pracy każdemu się należy...
- R do stacji.
- Zgłasza się R
- Gdzie jesteście?
- Pod izbą.
- Przyjmij wezwanie. Straszliwe Zadupie, wypadek, jeden w ciężkim stanie.

Najwyraźniej jednak nie każdemu.

niedziela, 8 marca 2009

Być kobietą...


Jako że mamy równouprawnienie, życzę wszystkim czytelnikom
- niezależnie od wyznania, płci, stanu cywilnego i numeru butów -
Happy The 8th of March.
abnegat.ltd

sobota, 7 marca 2009

Finding Neverland



Jako że Johny Depp jest dla mnie gwarantem jakości, "Finding Neverland" sam wskoczył do mojego koszyka. Ponieważ twórczość radosna tłumaczy polskich nie ma sobie równych, "W poszukiwaniu Nibylandii" zamieniło się w cudowny sposób na "Marzyciela". Za cholerę nie wiem czemu. Ani po co.





Film jest portretem Jamesa Barrie'go, znanego skądinąd jako twórca "Piotrusia Pana". Poznajemy go w momencie uwiądu twórczego. Stan Jamesa jest pożałowania godny - gdyby był wilkiem, wyłby do księżyca. Ponieważ jednak jest angielskim dżentelmenem, chodzi do parku na spacery. Z psem.





Tak na marginesie - nie wiem skąd wpadło do łba reżyserowi obdarować Jamesa bernardynem, bo pies jest durny, żre ilości hurtowe i śmierdzi jak spocona krowa. Ale jako że z ekranu nic nie atakuje olfaktorów to psisko wygląda jak kochana, puchata owieczka na sterydach anabolicznych.





Trudno powiedzieć, że historia Jamesa rozwija sie wyjątkowo. Wręcz przeciwnie. Rzekłbym, że zakochanie się w ślicznej wdowie mieści się raczej w standardzie. Co prawda czwórka dzieci zazwyczaj skutecznie odstrasza potencjalnego adoratora, ale tutaj dochodzimy do problemu charakteru Jamesa. Mianowicie facet musiał mieć kompletnie spartolone dzieciństwo.





I właśnie takie jednostki w trakcie procesu starzenia osobniczego starają się na gwałt odzyskać stracone lata. James bawi się z dziećmi Sylwi Davies w Indian, piratów, teatr i wszystko to czego mu w dzieciństwie brakowało, starając się pomóc półsierotom odzyskać równowagę psychiczną. Mimochodem niejako wzbudzając masę ślicznych plotek przeróżnego autoramentu - od romansu po pedofilie.






Standard europejski mówi wyraźnie - każdy obywatel ma talon na współżycie z jednym osobnikiem rodzaju drugiego. Ponieważ plotki sugerowały coś przeciwnego, żona Jamesa - jak każda niewiasta - dała im wiarę nie bacząc na tłumaczenia współmałżonka. Zaowocowało to rozpadem całkowitym i trwałym, dzięki czemu dzieci wzbogaciły się o wujka na pełnym etacie, Sylwia o partnera - duchowego, o ile wierzyć filmowi - a sam James o wenę z gatunku twórczych.






Niebanalną cześć opowieści stanowią dzieci. Nie należy jednak tracić wiary. Może nie jest to arcydzieło na miare ET, ale wybitnie odcina się od zdobnej chały mającej w tytule szafe i lwa. Jako smaczek dodatkowy, w roli właściciela teatru i głównego mecenasa Jamesa zobaczymy Dustina Hoffmana, który zaczyna na mnie sprawiać wrażenie nieśmiertelnego. Poczet osobistości zamyka Kate Winslet w roli prątkującej muzy.






Ciepło opowiedziana trudna historia o pryncypiach, uczuciach i odpowiedzialności małych chłopców. I o tym, jak trafić do Nibylandii.



piątek, 6 marca 2009

Czwartek

Nie ma to jak rano się przeciągnąć. Mój przyjaciel z czasów studiów zwykł był mawiać że człowiek by szczęśliwym być, musi sobie pojęczeć. I praktykował to jęczenie codziennie. Tak skutecznie że zgorszona nasza gospodyni wpadła pewnego razu z hukiem by sprawdzić co my za zberezieństwa wyczyniamy. Od tego czasu w trakcie jego praktyk wychodziłem do paśnika. Czułem się bezpieczniejszy z paprykarzem szczecińskim w zębach i niewinnym wytrzeszczem w oczach.

Dzisiaj pewnie poprzeciągał bym się dłużej gdyby nie zupełny przypadek. Mianowicie - zupełnym przypadkiem - zauważyłem ze przespałem porę wstawania. Zarazza. Pomyślałem ze nadrobię później i polazłem odmakać. Z planami jest tak ze albo są niewykonalne albo się walą. Tym razem mrozik posprzątał mój plan pod dywan. Po wyjściu z domu okazało się ze znad Morza Północnego w nocy nadszedł zimnawy froncik i autko, miast czarne – jest białe. Poczułem się nieswojo. Spóźniać się nie lubię, wolę czekać na innych niż być oczekiwanym – a tu skrobanie całkiem konkretne na mnie czeka. Nic to, odskrobie i za 10 minut dojadę.

To człowiek tworzy
metamorfozy
metamorfozy
metamorfozy


Najpierw utknąłem w pięknym korku który się utworzył na skrzyżowaniu A66 z A19. Robią tam jakieś prace drogowe – będzie już z rok. Co prawda mili są i zazwyczaj blokują drogę w okresie międzyszczycia, ale dzisiaj jakoś odpowiadała im poranna pora. Odstawszy swoje, wjechałem w uliczki Middlesbrough.
...jeszcze 3 minuty i będę w pracy....

Mówiła nad morzem babcia do dzieciaka
Nie siedź Aniu na słonku, bo dostaniesz raka
Gó.no prawda, odrzekła dziewczynka czupurna
Słonko jest bardzo zdrowe, a babcia jest durna

Ledwie to wyrzekła – już ma raka skory...
(A.Waligorski)


Ledwiem to pomyślał – utknąłem w kolejnym korku. Aż by to jasna cholera. Okazało się że praktycznie na wjeździe na parking coś się stuknęło. Policja, objazdy i korek.

Pierwszy pacjent – narkoman na Methadonie. Mniam. Cyrk zaczął się przy założeniu dostępu do żyły. Nie dość ze wszystko co miał, zharatał do imentu, to jeszcze przy wbijaniu igły mało nie zemdlał. Jak on do cholery sobie te dragi podawał? Wenflon wlazł za trzecim razem. Znaczy, wcześniej tez właził tylko się zaginał na zrostach. Dawno już nie załatwiłem trzech żył jednemu pacjentowi. Włączyłem standardowe dawki – bardziej celem kontroli niż uśpienia gościa – i zaczęło się radosne oczekiwanie. Chłopiec dzielnie się porozglądał, ziewnął dwa razy i się mu drzemło. Zwiększyłem daweczki do dopuszczalnych i odczekałem następne kilka minut. Bingo. Jako że w planach była totalna deszrotyzacja jamy ustnej, zapodałem rurę przez nos. Czyni to chirurga szczęśliwym bo ma jamę ustna dla siebie, a ja mam święty spokój, bo o ile rurę z ust wyrwać przez przypadek można, to z nosa już nieco trudniej.

Żeby utrzymać gościa w jakiej-takiej narkozie dałem mu wszystko co mam, łącznie z gazami, a i tak reagował tętnem na co boleśniejsze momenty zabiegu. Za to obudził się jak ćwierkające ptaszę z poziomem leków we krwi który normalnemu obywatelowi gwarantuje długotrwałe wypłaszczenie EEG. Ciekawe.

Kolejna nieszczęsna kobiełka była z gatunku wrażliwych. Czasem mi jednak polskich warunków brakuje - albowiem nic tak dobrze na histerie nie robi jak drobne Pater Noster. A tu można jedynie zapewniać wyjącą potępieńczo babę ze świetnie sobie daje rade i jest dzielna jak marines. Mam nadzieje ze tego nigdy żaden marines nie usłyszy bo z wrażenia odda bezwiednie mocz oraz stolec. Albo mnie zastrzeli.
Po zabiegu oczywiście miała Pain Score 10/10 i wyglądała dramatycznie. By nie rzec – dramaturgicznie. Nałgałem jej że dostanie takiego druga po którym można rękę odkroić sobie tępym nożem na żywca i dałem Tramadol. Zadziałało.

Następnie przylazł jegomość co to niby czytać umie – a jakoś mu się przeoczył wpis żeby nie pić mleka pod żadną postacią 6 godzin przed zabiegiem. Może drukowanych nie umie? Bo ta część jest boldem, kursywa i kapitalikami. Jako ze litość we mnie wezbrała, zaproponowałem wywrócenie listy do góry nogami i zrobienie gościa po południu. Głowy sobie nie dam urwać, ale tez mi wyglądał na biorącego środki zmieniające postrzeganie świata. Straszliwie był oporny na perswazje chemiczna. A do tego w dziobie miał gruz. Rozumiem ze można zęby zaniedbać, ale żeby pełny clearence robić przed trzydziestka? Brr... Gdyby zwrot “pełny clearence” byl niejasny – po takim zabiegu nie ma żadnych nowych ubytków! I nie trzeba borować! Nigdy. Bo nie ma w czym.

Ostatni był dzielny bardzo i po wrażeniu wenflona w rękę nie wydolnął i pi... I się mu słabo zrobiło. No masz ci los.

Mam prywatna teorie na ten temat. Otóż w dawnych czasach, w bitewnym szale, wszystkie te twarde chłopy co to za nic miały widok krwi i miecza wrażonego w trzewia – zostały wybite do ostatniego. O tym mówią statystyki – ginęło 100% pokonanych i 80% zwycięzców. Natomiast wszystkie sieroty które mdlały na widok byle draśnięcia, spadały z konia i przeżywały bitwę niepomne zawieruchy szalejącej wokoło. I to oni przekazali swoje geny potomstwu. Dlatego mężczyźni padają jak muchy na widok krwi. Szczególnie własnej.

Piątek pod znakiem Lorenzo. Same żylaki. Ciekawe ile mu zejdzie. W sumie wole jak przepuklizny naprawia. Rach – ciach i po sprawie. Za to jak zacznie walkę z żyłami to potrafi dłubać i dłubać. Czasem i dwie godziny. A potem mówi ze NAM wolno idzie. Dowcipas.

Może się jednak uda weekend zacząć wcześniej. Milo by było...

czwartek, 5 marca 2009

Zimowa depresja

Zima. W zimie trzeba o siebie dbać. Witaminki, sex, zupa z marchewki, naświetlanie fotonami – najlepiej naturalnymi, ale jak się nie da to sztuczne ujdą – i retail therapy . Co poniektórzy twierdza ze ta ostatnia działa jedynie na kobiety. Mellechowicz, chłe chłe chłe .... Jak sobie chłop kupi jakieś szpejstwo niepotrzebne, na ten przykład wiertarkę 1000 W Bosh’a z udarem albo komplet narzędzi z chromoniklowej stali – o 8Mb MP3 nie wspominając – od razu mu się poprawia.
Kto o siebie nie dba ten ma przewlekły zespól obniżonego nastroju.
A w przypadkach krańcowych depresje.

Wiec kto żyw – wiec kto żyw
Karty w dłoń – karty w dłoń
Miast się rzucać w wody ton
Bo kto wie – bo kto wie
Bo kto zna – bo kto zna
Czy dożyjem bi–lin-ga


- Abnegat, zbierajcie sie – powiedział dyspozytor, z którym piłem herbatkę w celach towarzyskich. Tym razem Pu-Erh. Smakuje jak świeżo zaparzony worek po ziemniakach, ale za to jakież walory zdrowotne. - A co się wykłuło?
- Jedziecie do stwierdzenia zgonu. Znaleźli samobójcę.
By szlag jasny trafił. To jest dark side pracy w pogotowiu. Straszliwie tego nie lubię. Co innego życie ludzkie ratować czy sraczki zaopatrywać a co innego być świadkiem ludzkiego nieszczęścia bez żadnej szansy ze się takiemu pomoże.

- Abnegat, pogoń sygnałami gości, bo jak staniemy w pól góry to będziemy się cofać aż do rzeki – zarządził koniec cichej jazdy kierowca. Włączyłem najbardziej dożartą kombinacje. Ludzie leniwie rozeszli się na boki. Ostatecznie rzadko kiedy trafia się taka rozrywka.

- Abnegat, dzień dobry. Gdzie denat?
- Starszy aspirant Błękitny. Denatka. Wisi tam, za linia drzew.
- Wisi??
- Czekaliśmy na pana.
A to ci dopiero. Mam nadzieje ze jak by zastali człowieka w trakcie kopania nogami to by go jednak odcięli.

Gapie jakoś tak pozostali w cieniu drzew. Na polanę nikt nie chciał iść. Ciekawe czemu ludzie boja się zmarłych współobywateli. Patrząc na historie świata należało by się raczej bać tych żywych.

Wszyscy odejdziemy, prędzej czy później. Tak czy inaczej. Zgon jakoś nie robi na mnie większego wrażenia. Zostawia tylko takie maźniecie ciszy w środku – i przez czas jakiś barwy są ostrzejsze, dźwięki wyraźniejsze a powietrze czuje się przy każdym wdechu. Jak by mózg chciał się przykleić do rzeczywistości mocniej niż zazwyczaj.

środa, 4 marca 2009

Terrorysta

Odchudzanie metodą Abnegata... Taaak.
Jeszcze kilka dni i za kajzerkę będę w stanie zabić. Póki co wtranżalam serek z rybkami z puszki i białą cebulą. Może niekoniecznie jest to dietetyczne żarcie, ale gdy spojrzy się na to od strony braku laktamazy*, można zrozumieć dlaczego spadam z wagi. Musze cos zrobić bo odkąd rzuciłem palenie, działam jak odkurzacz. Nie tyle jem ile zasysam wszystko co jest w zasięgu wzroku. A raczej zasysacza.

- Abnegat, do wyjazdu proszę – rzekł grzecznie głośnik. Ania zawsze jest mila i nie stresuje zespołów. Chwała jej za to.
- Zdążę zjeść kolacje? – wstawiłem łeb na dyspozytornie.
- Nie da rady. Pobity na was czeka, ponoć dość silnie krwawi.
Pożegnałem się z rybkami. Póki co was nie zeżre – ale co się odwlecze to nie uciecze. Rybki jakoś nie zareagowały. Może to i lepiej – gdybym zobaczył objawy radości – lub uczuć innych – znak byłby to wiadomy ze czas do psychiattttrrrrrryyyy...

Zawyliśmy czym się dało, ot, żeby ludzie nie myśleli ze na pogotowiu się śpi albo – nie daj Panie – jakieś inne zberezieństwa odstawia i pojechaliśmy. Dojazd dość daleki wiec ułożyłem się wygodnie na przednim siedzeniu i popadłem w sen pogotowiarski.

- Abi, jesteśmy.
- ...dzieeeekiii... A gdzież obity?
- A, o – na ławce siedzi.
Faktycznie. Na prywatnym podwórku siedzi sobie półnagi kafar, przykryty jest kocykiem, co to mu litościwie ludzie podarowali i krwawi sobie z obitej głowy na własne buty.
- Brywieczor, Abnegat, pogotowie Kozia Wólka. Co pana boli? – przystąpiłem do wypełniania obowiązków zawodowych. Okazało się ze młodzieniec nie tylko żebrał po pyszczydle ale tez i po innych częściach ciała. Złamany nos, kilka konkretnych krwiaków na głowie, klatce i kończynach. Takoż górnych jak i dolnych. Złamań na szczęście żadnych.
- Oddychać – nie oddychać, nabrać powietrza, nie oddychać – sprawdziłem płuca, wygląda ze wszystko jest cacek. Umyliśmy gościa...
- Oddychać! – powiedziałem nieco głośniej niż zwykle jako ze obity posłusznie czerwieniał na twarzy z powietrzem nabranym na full.
...umyliśmy gościa, zaopatrzyli co większe obicia i wzięli do karetki. Sprawdziłem jeszcze neurologie i brzuch. Nic niepokojącego.

Jako ze nas ciekawość nieco dręczyła, zapytaliśmy Dobrych Samarytan, co to obitemu kocykiem pomogli, czy cos na ten temat wiedza. Okazało się ze kafar był lokalnym terrorystą. Znaczy, nie wysadzał niczego ani tez inklinacji do samolotów nie miął. Za to chodził pijany po wsi jak dzien. długi i guza szukał. Kogoś do nabicia guza szukał. I zazwyczaj znajdował. A potem siedział sobie 48 i był zwalniany z powodu braku świadków albo ktoś tam uznawał że był szkodliwy znikomie. I w końcu miejscowa młódź wzięła sprawę – a raczej sztachetę – w swoje ręce.

Kto mieczem wojuje...

*laktazy a nie laktamazy; reszta w komentach ;)

wtorek, 3 marca 2009

Pride and Prejudice

Tnąc jak przecinak przez Tesco zauważyłem na polce pomiędzy pizza a keczupem Dumę i Uprzedzenie z Kiera Nightly. Ha. Przecena przeceny. Grzech nie kupić.

No to w Imię Boże...

Film jest romansidłem z gatunku klasycznych. Ot, historia rodzinki 2+5 zamieszkującej wiejskie M4. Mamuśka rządząca swoja trzódka, tatuś, zajeżdżony na śmierć przez małżonkę, podobny do wyliniałego basseta i 5 córek. Które od dziecka maja wbite w łeb ze ich powodem istnienia jest zamążpójście. Rzecz jasna nie jakieś tam zamążpójście, lecz takie które zapewni szczęście do życia końca. Szczęście pojmowane jest dość specyficznie choć raczej mało oryginalnie– wycenia się go mianowicie w funtach stirlingach dochodu rocznego przyszłego pana małżonka.





Nie przypomina to historii Tewje Mleczarza? Gdyby tak zmienić rekwizyty i - bardziej troszeczkę - pryncypia...

W filmie odmienimy słowo szczęście przez przypadki, osoby i sytuacje. Gdyż jak wiadomo, dobry romans ma kochanka, kochankę i nieszczęśliwa miłość co zakończyć się musi szczęśliwie. Tutaj od pierwszych sekund trwania filmu trudno będzie znaleźć głupiego który założy się z nami kto będzie szczęśliwym – ever after – małżonkiem pięknej Keiry. Wszystko jest uroczo przewidywalne. Tak na marginesie – Keirze, gdy stała w kolejce po piękna szyje, wszystkie żuchwy wybrali. Jak widać, nie można mieć wszystkiego.

Skąd wiec pomysł żeby pisać o takiej chale?
Bo pomimo przewidywalności, banału i durnowatego tematu film pozostawia mile uczucie. Ze jednak ludzie w środku są ładni i mili, a nie tylko Yippie Kay Ay Mother Wiadomoco. I nie rozwalają Audi A6 jeżdżąc bez ładu i składu po mieście, przy okazji mordując bezlitośnie zdrowy rozsadek i teorie prawdopodobieństwa.

Sympatyczna rola Donalda Sutherlanda jako tatusia całej czeredy. Judi Dench (tak, tak, nieśmiertelna M) w roli nadętej poza granice wytrzymałości materiału Księżnej Pani. Z pazurem odtworzona przez Mata Macfadyen’a rola głównego kochanka – taki mroczny, pewny siebie, szarpany bólem istnienia i wizją pauperyzacji swego stanu poprzez małżeństwo z parweniuszka. Z którą jednakowoż musi się ożenić bo w przypadku innym rozdziobią go kruki, wrony, a publiczność ukamienuje popcornem. I do tego śliczna Keira. Której mógłby ktoś w końcu powiedzieć ze jest ładniejsza gdy się nie uśmiecha.

poniedziałek, 2 marca 2009

Ułan

Ach, polska dusza...

Ułani, ułani malowane dzieci.
Jak to na wojence ładnie - kto przeżyje a kto spadnie.
Koledzy go tratuja. Wcale nie żałują.
Każda panna za nimi poleci.


Gdyby to zebrać do kupy, mamy wypisz wymaluj obraz polskiego postdyskotekowego watażki. Co to śpiewem energicznym - choć szeptlawiąc nieco - wszem i wobec ogłasza światu swą radość z faktu że właśnie minęła trzecia w nocy. Co czynem udowodni że niczego sie nie boi. Choćby niedżwiedż - ja ich cała zgraję... Most - że ja nie skocze??

- Abnegat, pilny wyjazd!
Salto mortadele zakonczone pospiesznym kłusem. W przyszłym roku na zime trzeba bedzie sobie sprawić buty na rzepy. Bo latanie w trepach ze sznurowkami wepchanymi do środka jest nieco niewygodne. Pomijając fakt że w trakcie szybkiego biegu takie niezawiązane buty mają tendencje do porzucania swojego właściciela w najmniej odpowiednim momencie.

Io-io-io-auuuuuuuuuuu.....
- R do stacji.
- Jedziecie do Przymościa. Pod mostem znaleziony nieprzytomny, chyba nie żyje.
- Wiemy coś więcej?
- Młody chłopak. Poza tym nic.
- Zawiadom policję, niech przyjadą. Ciort wie co to jest.

Pisk gum, wyskakujemy. Jakieś oszołomione dziewcze pokazuje ciało pod mostem. Oż kkurwasz mać... Skarpa, kamole, gośc poł w rzece. Wyciągnąć go nie miał kto? ABC - NZK. Masaż, wentylacja, kołnierz - i tym razem odchodzimy od schematu. Nie będę ryzykował życiem ludzi - żadnej defibrylacji na mokro. Szybki transport do karetki i zaczynamy pracę na poważnie.

Zespół mam dobry, od jakiegoś czasu pracują z nami pielegniarki z OIOMu. Boże, co to był za ból. Cała afera mało się nie skończyła strajkiem głodowym. W końcu dyrektor w ostatnim paroksyźmie depresji obiecał że przeniesienie jest tylko czasowe, na dwa miesiące. No i panie są z nami już prawie pół roku. Jak się przekonały że można dostać więcej - bo dodatek wyjazdowy jednak robi pewną różnicę - a w dodatku pracowac bez smrodu gówien, doszły do wniosku że nigdzie nie wracają.

Zaczelismy realizować cunning plan zwany algorytmem ACLS. I tu niespodzianka - młody człowiek po dziesięciu minutach zaskoczyl z tętnem i pokazał 130/90 mmHg ciśnienia. Ha. Czas się dowiedzieć co się stało.
- Abnegat. Widziała pani wypadek?
- Skoczył ***** z ***** mostu ***** prosto ***** w ten ***** ***** potok - zatrzęsła się dziewczyna.
- Na nogi skakał?
- ***** ***** głupi ***** na główke ***** *****.
- A dawno to było?
- No - może ***** dziesięć minut...
- Proszę tu zaczekać, za chwilę powinni przyjechać policjanci. My musimy jechać. Gdyby ktoś pytał, zabraliśmy go do Szpitala w Koziej Wolce.
Zapytałem jeszcze o dane osobowe, ale dziewczyna znała jedynie imię i pojechalismy wyjąc ponuro.

Pacjent dojechał bez większych przeszkód do szpitala. Tam potwierdziło się złamanie kręgosłupa szyjnego - i niejako powód zatrzymania krążenia. Dziewczyna nie potrafiła mu pomóc i gość się udusił. Niestety, nie udało się uratować mózgu. Czas oceniony przez towarzyszkę ułana był nieco krótki - sam nasz dojazd zajął ponad piętnaście minut.

Po kilkunastu dniach stwierdzono smierć pnia mózgu - co jest jednoznaczne ze śmiercią osobniczą. Rodzina wyraziła zgodę na pobranie narządów, więc nasz pacjent został dawcą.

Ułani, ułani, malowane dzieci...

niedziela, 1 marca 2009

Whitby no. 2

Czyli powrót do Whitby.

Zimno, mżawka, wiatr. A jednak te ruiny maja coś w sobie.

I powiem więcej - chyba w tej scenerii podobają mi się bardziej...





Odnosnie samego opactwa. Powstalo w 7 wieku, dotrwalo do Henia VIII który załatwił sprawę z wszystkimi przybytkami kościelnymi, w tym i Whitby. Majątek został przejęty a następnie sprzedany celem ratowania skarbca korony. Dzisiejszy ksztalt zawdzieczamy Niemcom którzy najpierw ostrzelali opactwo z morza, a następnie zrzucili na niego małą, maluśką bmbkę. Dzieki czemu cale zachodnie skrzydło zniknęło z powierzchni ziemi.





Trzeba przyznać ze widoki są niesamowite. Nawet gdy nad opactwem wiszą chmury i mży mżawka. A na dole, w miasteczku, można wtrząchnąć Jumbo Haddock and Chips. Tylko potem trudno dojść na parking...




Polecam - niezależnie od pory roku i pogody.