czwartek, 31 grudnia 2009

Jumper

Bycie Dżedaj zobowiązuje. Trzeba machać mieczem który robi bhrmmmmm w powietrzu i robi krzywdę przeciwnikom. Tak na marginesie lajtsajbra - zawsze mnie zdumiewa krew tryskająca z rany zadanej urządzeniem które roztapia stalowe drzwi... Toż rączka powinna odpaść w wersji well done a nie rare.*

Hayden Christensen wypłynął na szerokie wody Holywoodoo przy boku Natalie Portman. W zasadzie nie wiem czego mu bardziej zazdroszczę - machania mieczem czy kiss’a z jegoż partnerką. Filmową, życiowej nie znam. Jak pamiętamy - szczególnie ci co oglądali - Christensen wstępując na Ścieżkę Zła pomógł ukatrupić Dżedaja prawego czyli Samuela L.Jackson’a. Który rolę swą zagrał wyjątkowo drewnianie, ale co robić. Nobody’s perfect.

Panowie najwyraźniej nie mogąc się doczekać kolejnych części sagi Starłorsów postanowili zmierzyć się ze sobą po raz kolejny. Czyli - Christensen będzie uciekał a - Samuel L. Jackson gonił - i - wszyscy zadowoleni.

Christensen został obdarzony mocą bezwysiłkowego tworzenia worm-hole’i. Czy łormholi - jak kto woli. Tu sobie znika, tam sie pojawia. Rach - i ciach. Twórcom filmu najwyraźniej brakło pomysłów do czego takie możliwości można wykorzystać więc każą skakać naszemu bohaterowi do sejfu i z powrotem - to w ramach zorganizowania sobie beztroskiego zycia - oraz w różne miejsca piekne - celem zjedzenia kolacji. O tempora - o mores...

Samuel L. Jackson jest człowiekiem misji. Misja jego jest prosta - łapanie a nastepnie bebeszenie kmiotków podróżujacych po Ziemi przez łormhole. Jak sobie pomyślę że bęcwały nic nie robia tylko skaczą sobie tu i tam dla własnej przyjemności - a wszystko to bez wiz, paszportów i kompletnie z darmo - w jakis sposób go rozumiem.

Fajny pomysł który został totalnie spartolony. Kolejny film dla jedenastoletniego debila który taką moc potrafi wykorzystać jedynie do nicnierobienia.

Ogryzek z ogonkiem za zaangażowanie ogólne i fryzurę Jacksona.

---------------------------
*W zasadzie gwiazdka jest dla trawożernych - mięsożercy wiedzą że stek mozna dostać jako rare (krew cieknie po brodzie), medium (różowe w środku, spalone na zwnątrz) oraz well done (beton). W niektórych knajpach rozróżniaja jeszcze medium-rare.

środa, 30 grudnia 2009

SimCity

Kryzys jest wszędzie. O tym nie da sie zapomnieć - trąbią o tym w prasie, telewizji, gazetach. Nawet co poniektóre reklamy zaczynają się od „Have you heard about credit crunch???” Co jest ciekawe - w polskiej prasie odwrotnie trąbią mimo wzrastającego z miesiąca na miesiąc bezrobocia. No, ale na gospodarce to ja się kompletnie nie wyznaje. Truskawki jem z cukrem.*

W ramach ukulturalniania ogólnego pojechalismy wczoraj nabyć dzieła X Muzy. Problem w tym że urbaniści w Jukeju korzystają z bardzo zaawansowanego programu do projektowania - jest to SimCity 4. Miasteczko tu, sypialnia dla Simów tam - a pomiędzy nimi wepchany Shopping Centre coby Sim jadąc do pracy mógł kupić sandłicza. Albo kurczaka KFC w drodze do domu. I wszystko działa.

Dopóki ktoś nie ogłosi wyprzedaży.

Polski customer zwany dla zmyły kupującym w ciemię bity nie jest. Z daleka wypatrzy pułapki współczesnej menadżerki handlowej - jak na ten przykład dopisane (a z Księżyca wzięte) ceny, które skreślone czerwonym długopisem maja nam unaocznić jakąż promocję tu mamy. Słowo promocja odmienione przez przypadki i wypadki. Nie mówiąc o gumie do żucia położonej wdzięcznie na kasie. Angole są inni. Na słowo Sale, Clearance czy Discount reaguja jak byk na muletę. Mam niejasne podejrzenie że nie jest to spowodowane magią słów a redukcją ceny o 75% na co poniektóre ciuchy w Next’cie na ten przykład.

Po złożeniu SimCity’owej urbanistyki i wyprzedaży do kupy czas potrzebny na pietnastominutowe zakupy wydłużył się nam wczoraj do 2 godzin. Z czego ponad godzinę spędziliśmy w samochodzie czekając na wyjazd z parkingu.

Jeżeli ktos mi wytłumaczy w jaki sposób kryzys w Jukeju generuje dwugodzinne kolejki pod sklepami w Retail Center - a ludzie latają objuczeni torbami, popychając z buta wózki naładowane kopiato - będę wdzięczny. Miałem co prawda teorię że te kolejki tworzy znudzona a bezrobotna ludzka masa - ale skąd w takim razie biorą środki na takie zakupy?

Mimo wszystko pozostanę przy truskawkach z cukrem.

-----------------------------
Z zakratowanego okna Szpitala Psychiatrycznego ktoś woła do faceta na polu truskawek:
- Szanowny Panie, przepraszam że przeszkadzam, ale co pan robi?
- Nawożę truskawki żeby były lepsze.
- Czyli że co pan robi?
- No, podlewam nawozem.
- Znaczy - czym pan łaskawy je podlewa?
- No - tu zirytował sie nieco interlokutor - gównem podlewam!
- Przedziwne - odrzekł pacjent - Wie Pan, ja - żeby truskawki były lepsze - to je słodzę. No, ale ja jednak jestem wariat.

wtorek, 29 grudnia 2009

iPhone Genie

Jako że Święta się skończyły i kac poszedł sobie gdzieś indziej - zacząłem szukać rozrywki. Po dostaniu piany w Luxorze (nie tym prawdziwym tylko wirtualnym - strzela się kulkami w kulki, wyjątkowo odmóżdżające - i obiciu wszystkich przeciwników w Civilization (włącznie z poziomem Deity) nastała nuda.

Od czego jest marketing. Toż stoi jak byk: zapisz się do programu Genie a my na podstawie używanych przez ciebie programów zaproponujemy zakup kolejnych. Zapisałem, udzieliłem zgody na zbieranie danych o moich preferencjach (tak jak by nikt ich do tej pory nie zbierał), potwierdziłem że przeczytałem, potwierdziłem że potwierdzam i w końcu - bingo. System Genie został zaktywowany na twoim koncie.

Z niejaką ostrożnością luknąłem na propozycje. Ostatecznie gier mam raptem dwie na krzyż, więc cudów się nie ma co spodziewać. Opierając się na mojej Cywilizacji - która to gra z dość rozbudowanej strategi pecetowej została przycięta do możliwości, a głównie ekranu aJfona - Geniusz zaproponował Tetris i Assasin Creed. A to ci dopiero. Z przyzwoitości oglądnąłem, z obrzydzeniem wyrzuciłem. Następnie poszły kwiatki polskie jak na ten przykład nauka japońskich hiragan (bom zakupił kiedyś słownik polsko-angielski) czy kalendarzyk menstruacyjny (to z kolei na podstawie przypominajki medycznej - czasem trzeba szybko sprawdzić interakcje leków). Jakoś Geniusz przegapił moją dwujęzyczność polsko-angielską (czy raczej półtorajęzyczność) oraz fakt że posiadam dzwonek - i kalendarzyk menstruacyjny jest mi zasadniczo zbędny.

Ale hiciorem jest programik który zakupiłem przed wycieczką do Egitpowa. Zwie się on Arabica, i zawiera przydatne zwroty pt. "Dzień dobry", "Do widzenia" oraz "Którędy do najbliższej toalety". Na podstawie Arabica Genie zaproponował mi iFly - rozkład lotów z brytyjskich lotnisk do USA, iTube - updatowny na bieżąco aplet pozwalający poruszać się bezproblemowo w metrze, oraz iBus.

Dobrze że nie skojarzyło żadnego programu o cyklistach.

Przynajmniej rowery pozostały.

czwartek, 24 grudnia 2009

Wszystkiego Najlepszego




Kochani :)


Życzę Wam by te Święta pozwoliły zapomnieć o codziennościach, pozwoliły cieszyć się bliskimi, rodzinną atmosferą i grzybkami z kapustą :)







Z całego serca - Abnegat nieco Limitowany.



środa, 23 grudnia 2009

Chłop w biurze - atrament do lodówki

Jukejskie metody handlowe zupełnie odbiegają od naszych. Pomijam fakt bezpardonowego obchodzenia się z ciuchami w sklepie, gdzie połowa przymierzonych rzeczy leży na podłodze, czy milusińską obsługę starająca się człowiekowi ułatwić żywot.

Największe jaja dotyczą prawidłowego ubierania się. Mianowicie, nie wiedzieć czemu, Brytole mają dziwny zwyczaj oceniania człowieka po wyglądzie. Odkryłem to jeszcze w Północnej Irlandii gdy świtem porannym wpadłem po pieniądze do jedynego superstora mającego bankomat w środku. Mając na sobie płaszczyk czarny a wełniany, garniturek nienachalny, koszulę jak śnieg białą na dechę odprasowaną ukłoniłem się w drzwiach przechodzącemu mimo ochroniarzowi. Mało się nie zabił bo jego mózg wysłał kilka nieco kolidujących ze sobą wiadomości oflagowanych condition red do podrzędnych mu centrów: facet w tej samej chwili próbował nawrócić, ukłonić się w pas, zdjąć czapkę i powiedzieć gudmyrning. Wyszedł mu z tego podwójny rittberger z przytupem i hałajem.

Drugą wskazówką była obsługa sklepu z ciuchami do której AS Ptyś wparował w świeżo przywiezionym z Polski futrze. Mianowicie wszystkie sprzedawczynie jakie w sklepie były olały równo resztę klientów i na wyprzódki zaczęły się dopytywać jaw-dropping Agentki Specjalnej w czym mogą jej służyć. Od tej pory gdy idę coś załatwiać, wyciągam z szafy zbroje i odpierdzielony jak stróż w Boże Ciało walę do urzędów. Choćbym nie wiem jak się starał, nie ukryję się - zawsze ktoś mnie wypatrzy i na pomoc rzuci.

-----------------------

Od jakiegoś czasu dziwnie się czuję gdyż z wzorca 2+2 - czyli dwoje dorosłych - dwoje pyskatych - przekształciliśmy się w rodzinę 3+1 czyli dwoje dorosłych podstarzałych, jeden wypiek świeży i jeden młodzian w skórę odzian. Z racji celebracji odświętnej zamarzyło mi się kupić coś pociechowi co by miał na długo i mógł z wdzięcznością o swoim ancestorze myśleć. I tu niestety nie byłem w stanie wyrwać się poza schemat. Bo co do jasnej cholery dać dziedzicowi? Klejnotów rodowych nie mamy - to znaczy - mam - ale się z nimi za cholerę nie rozstanę - więc podarowanie mu sygnetu z herbem raczej odpadło. Tym bardziej że musiałbym mu wygrawerować dwa cepy na pustym rżysku skrzyżowane. Biżuterii mu nie kupię bom jest ortodoks - jak widzę chłopa z kolczykiem to we mnie wzbiera śmiech szczery. Zresztą, sygnety też jakoś mi się nie widzą - przeżyję 14 Marines Corps czy Szarżę Niezwykłą - na ten przykład Księcia Potockiego - ale żeby zwykły śmiertelnik się tak stroił to jakoś nie. Nie czuję. No i w końcu w moim skołatanym mózgu wyszło że kupię dzidzi zegarek. Niech ta ma - jak będzie stary, stareńki to se na niego popatrzy i przypomni że go dostał od swojego starego. Chyba że mu Alzheimer mózg zeżre.

Zrobiliśmy wywiad, przeglądnęliśmy oferty, ustawili za i przeciw, sprawdzili winien/ma - w końcu stanęło na Citizenie Skyhawku. Co to jest tytanowy, antywstrząsowy, unbrekable, Eco-Drive - żeby mu do tej jego starości chodził - a w dodatku radiem sterowany.* Optowałem co prawda za Rolexem ale mi AS Ptyś wytłumaczył że jak się kradnie Citizeny to się odpina bransoletkę a jak się kradnie Rolexa to ucina rękę - żeby bransoletki nie popsuć w trakcie rozpinania. Coś w tym jest.

Polazłem do sklepu i po krótkich targach nabyłem rzeczony sikor, zapłaciłem kartą - bo ponoć człowiek wtedy ma mniejsze obrzydzenie do siebie niż gdy trwoni gotówkę - i polazłem do domu.

Gdy dzidzia tydzień później wyjęła zegarek z pudełka, okazało się że stanął.

A to ci.

Pewnie długo w tych ciemnościach siedział to się rozładował. Przeczytałem instrukcję, ustawiłem zegarek pod lampą i na rano cóś drgnęło. Co prawda wskazóweczka nadal pokazywała poziom naładowania krytycznie niski ale przynajmniej nie wyszło żem kupił wstępnemu zstępnemu atrapę.

Po dwóch tygodniach coś mi zapikało w mózgu.
- Synek, a ty ładowałeś ten swój cud techniki?
- Codziennie! - odrzekł z duma synek.
Codziennie? Toż pełna bateryjka ma trzymać pół roku... Okazało się że mimo wielogodzinnego opalania na słońcu zegareczek jest anemiczny jak Pakistańczyk w Londynie i mimo wysiłków wszelkich naładować się go na full nie da.

Nic to - zakrzyknąłem dziarsko. Toż w Jukeju jesteśmy, nie w Polsce. Nikt tu dziadostwa nie robi, do sklepu się pojedzie i zegareczek dadzą nowy. Na wszelki wypadek sprawdziłem datę sprzedaży - mieszczę się ustawowych 4 tygodniach.

I tum się niestety nie wykazał czujnością. Bo gdybym się ubrał tak jak powinienem - gajerek, płaszcz, matowe spinki z oksydowanej stali, Breitling na wierzchu, diamentowa spinka do nosa - to bym to załatwił w sekund dziewięć i 3/4. Ale zimno było a że kurteczkę narciarską mam z jakiegoś techcośtam 15 000 co daje ciepełko i ogólny komforcik, więc zamiast w płaszczyku poszedłem ubrany jak pracownik pobliskiego Sainsbury.

Uśmiechnąłem się po same trzonowce i poprosiłem miłą panią o nowy zegarek. Jak to - nowy? No, nowy, bo stary sprzedaliście mi zepsuty. Bateryjka jest popsuta, a jak ona jest popsuta to cały zegarek jest do wiadomo czego. Ale oni maja szop polisy i nie wymieniają.

Zagrały trąby. Takie - miedziane, duże, co to trembling & shaking niosą przez trzewia. O mało żem się do nieboraczki nie uśmiechnął - to że ja mówię z polskim akcentem droga pani to jeszcze nie znaczy że nie potrafię prawidłowo wymówić Office of Fair Trading czy Trading Standards Office. Utwardziłem nieco głosik swój niebiańsko misiowy - co u tubylców jest równoznaczne z ciężką awanturą - i zażądałem wymiany strupa na coś co działa. Dziewczynka pisnęła niezrozumiale i znikła. Gucio. Jak się pieklić - to do tych którym za to płacą.

Nasza wymiana zdań z panem szefem niestety nie była miła. Zaczął od tego że zegarek ma rysę na bransolecie i z tego powodu on mi zegarka wymienić nie może - a jedyne co może to wysłać go gwarancyjnie do Citizena i tam mi go naprawią. Jak pragnę rodzić - mogę udawać że nie rozumiem angielskich złośliwości, ale żeby mnie traktować jak ostatniego morona? Dawnom takiej radości nie miał. Czując jak mi wkurwienie mózg mroczy, skupiłem sie na płynnym, prawidłowo akcentowanym wymawianiu słów immediately, ridiculous, customers’ rights, slightly disappointed, perplexed (to kupiłem od jednego takiego com mu pacjenta wysłał na konsultację, wyraził w ten sposób swoja fachowa opinię na temat jego stanu) astonished i innych biczy słownych tutejszego lengłidża. Wic w tym żeby nie zrobić awantury po Polsku - należy się cały czas uśmiechać lekko i patrzeć rozmówcy w oczy, mieć delikatnie znudzona minę konwersacji pogodowej i Broń Panie nie podnosić głosu . Widząc że pani stojąca obok, a przymierzająca się do kupienia Omegi, przygląda się nam badawczo, pan szef gnąc się w ukłonach obiecał solennie że na rano zegareczek będzie cacy funkiel nówka i poprosił o pozostawienie starego wraz z danymi kontaktowymi. Tum go chlasnął na odlew bom poprosił o napisanie pokwitowania że mu ów techniki cud zostawiam. Na którym skreśliłem Mr i własnoręcznie dopisałem Dr. A co. Ostatecznie jestem i wcale się tego nie wstydzę.

Efekt? Rano AS Ptyś wszedł do sklepu gdzie obsługa w pas się gnąc stała z zegareczkiem do odbioru gotowym. Nowym. I nawet bransoletkę dał świeżynkę, nie bacząc że stara porysowana... Dziwny jakiś.

Na to ich miłe please/thank you trzeba uważać. Bo nam się wydaje że oni mili są. Oni nie są mili. Oni po prostu maja inną, bardziej miękką mowę ciała. Milszy ton głosu. Nie używają przekleństw. Ale są dokładnie tacy sami jak my.

A następnym razem przy zakupie zegarka trzeba pamiętać żeby włożyć płaszczyk i garniturek. Zaoszczędzi to jeżdżenia do sklepu w celach reklamacyjnych a obsłudze niemiłego rozczarowania że jednak Polak potrafi pyskować w lengłidżu. Bo że mi chcieli wtrynić tego paścia świadomie, nie mam żadnych wątpliwości.

--------------------------
*Falczak kupił Falczakowej zegarek. Który był wodoodporny, antymagnetyczny, przeciwwstrząsowy, nierdzewny i nietłukący. Falczakowa nic mu nie mogła zrobić to go zgubiła.

wtorek, 22 grudnia 2009

Hula gula

Polska, wiadomo - w Europie jest. Zjednoczonej zresztą. Ale przeciętny Bryt wie tylko tyle że to gdzieś na wschodzie. Tak Bogiem a prawdą to z tej perspektywy na zachód od Jukeja leży jednie Irlandia, Portugalia i kawałek Hiszpanii.

Wschód wiadomo - kraina dzika, niebezpieczna, niedźwiedź może człowieka zeżreć o zwykłym dostaniu po pysku nie wspominając. Co ciekawe, jakoś w czasie roku nikt mnie o naszą knieję namiętnie nie wypytywał, a odkąd spadło kilka centymetrów śniegu uwaga moich współpracowników zwróciła się ku rubieżom.

A czy to prawda że temperatury spadają nawet do -20 C? Prawda. Nawet raz pamiętam że spadła poniżej czterdziestu. Tu Brytole popatrzyły po sobie, kiwnęły grzecznie głową i powiedział że - no coś takiego, patrz Pan. Czyli w swobodnym tłumaczeniu z ichniego na nasze wychodzi coś w stylu: facet, nie p.itol, toż w tej temperaturze tlen się skrapla...

Zaraz po przyjeździe człowiek ma wrażenie że jego droga słuszna, nawyki prawidłowe, a ziemniaki na obiad powinno się jeść ubite z masełkiem. Teraz już taki nie jestem pewien. Jakoś w trakcie moich opowieści o mrozach zimowych coraz mniej jestem przekonany do tego co mówię. Znaczy - ja wiem że nasza zima potrafi zamrozić plastikowe podeszwy adidasa na łamliwy betonik, ale jakoś tego nie czuję. Toż na zewnątrz -3 a człowiek ma wrażenie że zamarznie... To co my tu o jakichś -43?

To jest we mnie - godzinny odcinek czerwonego szlaku na narciarski wciąg, który szedłem prawie 3 godziny, sam, w zawiei, przy 25 stopniowym mrozie. I to niesamowite uczucie odmarzania w dyżurce na szczycie, z maluśkim kubkiem grzańca w rękach.

Wyjście z Obidowej na Stare, w 30 osobowej grupie - śnieg był taki że pierwsze cztery osoby musiały iść bez gratów - ich plecaki niosły cztery ostatnie osoby w szeregu. Zeszło ze 4 godziny nim doszliśmy do schroniska.

Zjazd z Turbacza do Rabki w zimie - trasa pięciogodzinna zrobiona - w godzine może? Z uczuciem że skóra na twarzy zamienia się lód.

Wiem że tak było.

Ale jakoś tego nie czuję.

poniedziałek, 21 grudnia 2009

Avatar

Amerykanie to wielki naród. Ich osiągnięcia w krzewieniu postępu wśród Indian, promocja zdrowego trybu życia wraz z darmową wizą dla dziesiątek tysięcy Afrykaninów czy apartheidowa próba uchronienia zdrowej Czarnej Ludności Ameryki przed zgnilizną białego człowieka - od której ci wielcy wyswobodziciele i obrońcy demokracji odstąpili już niestety gdzieś w latach 60 XX wieku - może budzić podziw. Jeżeli do tego dodamy prawdziwe wzorce moralne*, wiarę w silną pięść i amerykańską odmianę fair play** - nie można mieć żadnych wątpliwości.

Heroes.

I nawet maja prezydenta noblistę... Co prawda na miejscu Lecha bym się zdeczka wkurwił, bo co innego utrzymywanie pokoju na świecie jak się ma do dyspozycji 10 lotniskowców klasy Nimitz a co innego obalanie systemu za pomocą skoków wzwyż. No, ale.

Patrząc na dokonania naszego Wielkiego Brata trudno się dziwić Cameronowi co do jego poglądów na ludzka rasę: cyniczne hieny dla których pieniądz jest wartością najwyższą. I nie ma tu znaczenia postęp cywilizacyjny ludzi gdyż nasze morale zakorzenione jest w staromózgowiu, a to jak wiadomo chce tylko dupczyć, pić wódkę i pierdzieć w czasie nieograniczonego niczym spania.

Na Pandorę przylatują ludzie żeby wydobywać najdroższy z możliwych minerałów. Działania korporacji która się tym zajmuje są ochraniane przez (Baczność!)Amerykańskich Marines (Spocznij!). A (Baczność!) Marines (Spocznij!) chronią korporacje przed banda dzikich, którzy jak nic rozłożyli sobie wioskę nad najbogatszym złożem. Gdyby to komuś nie przypominało gorączki złota i rzezi Indian, Cameron zobrazował fizis tubylców wyjątkowo apaczowato.

Korzystając z najnowszej technologii bioinżynieryjnej, ludzie produkują ciała tubylców które następnie są kontrolowane przez ludzi. Do akcji wkraczają ludziobcy czyli rzeczone Avatary.

Główny bohater jest paraplegikiem, jednak los uśmiechnął się do niego w sposób bardzo dla losu charakterystyczny - zabijając jego brata bliźniaka, naukowca, który miał sterować jednym z avatarów. Jako że sprzężenie mózgów człowiek-avatar jest specyficzne genetycznie - czy jak by to tam nie nazwać - by uchronić drogiego ludziobca, armia proponuje paraplegicznemu marines by zajął miejsce brata w projekcie.

Film jest kapitalnym połączeniem twardego SF z fantasy, trochę tu Lema, trochę Matrixa, widać ślady Scotta, szczególnie Mówcę Umarłych. Co prawda akcja jest do bólu przewidywalna, ale mimo wszystko nie zepsuło mi to widowiska.

Genialne.

Ale tylko dla wielbicieli gatunku.



----------------
*Zawsze mam problem czy większym jest guma do żucia - czy Coca Cola.
**Jak wygrywamy to jest fair, a jak nie to h.w.d zasadom.

niedziela, 20 grudnia 2009

Polska zima

W Północnej Anglii spadł śnieg. Nie było by w tym nic dziwnego - ostatecznie nazwa "Północna" do czegoś zobowiązuje - ale spadł teraz i w ilości nieco przekraczającej zwyczajowe pół cala. Rzeczone pół cala jest zjawiskiem postrzeganym zupełnie paranormalnie, z katastrofami, spóźnionymi samolotami, korkach na autostradach i zaaferowanymi komentatorami pochodzenia pakistańskiego czytającymi coś z kartki w BBC.

Zamknięte szkoły, wypadki, apele w telewizji o pozostanie w domu i inne dziwne rzeczy nagłaśniane przez media - a w tle zupełnie bez zmian. Brytole mianowicie mają w sobie nieprawdopodobny pokład stoickiego spokoju. Ot, spadło, to leży. A czemu nie macie tych pieprzonych opon na zimę? A po co- przecież i tak to stopnieje, to wtedy letnie będą jak znalazł.

Za oknem zrobiło się tak jakoś znajomo.



There is no place like home.






sobota, 19 grudnia 2009

.

Śmierć na anestezjologu robi raczej przeciętne wrażenie. Ilość ludzi jaką odprowadzamy na tamten świat w zasadzie przekracza dokonania jakiegokolwiek innego zawodu, wliczając w to płatnych kilerów.

Dobry Pan Bóg w swojej łaskawości wbudował nas całą kupę mechanizmów które nas zabijają. Psychiczne też. Pewnie żeby nudno nie było.

Śmierć osoby młodej, z powodu depresji, zawsze rodzi pytanie czy na pewno wszystko zostało zrobione. Czy leczenie, wsparcie, kontrola nie mogły by być lepsze. Ale nikt mi prawa nie dał żeby się pytać o takie rzeczy w przypadku Dotty.

Polubiłem ja z tych nielicznych komentów które zamieściła u mnie. I szkoda że już nic więcej nie napisze.

Na moje wczorajsze pytanie - czy można było coś zrobić więcej, odpowiedzieli Greg i Emilka - pozwalam sobie wkleić ich odpowiedzi.

Greg:
Abi, było i wołanie i była pomoc. niektórych, tych co czuli, wiedzieli, mogli. Na blogach się nie zdradziła ale znikła nagle miesiące temu z komentarzy i to było znaczące, czuć było, że coś się dzieje. Było szukanie kontaktu z nią, odnowienie kontaktu. Wydawało się, że jest na dobrej drodze. Może miała znowu zawahanie. Niestety ja jej nie pomogłem, nie zorientowałem się w skali, kontakt był za rzadki, za słaby, nie naciskałem na większy. Biję się w piersi w poczuciu winy.

Emilka:
Prawda jest bardziej niż brutalna.
My nie mogliśmy nic.
Nic.
Najgorzej było w lipcu i sierpniu.
Ja teraz nie miałam jak się odezwać.
Tu nikt nie jest winny.
Ani ja, ani Wy.
To była depresja.

Lęk przed ludźmi.
Z tego co pisała bała się ludzi.
Nie chciała do mnie zadzwonić.
Izolowała się.
Zmyliła nawet swoją Rodzinę.
To nie było tak, że Dotty odebrała sobie życie.
To było tak, że depresja ją zabiła.
I neurologia.

Wiecie, że ona się czuła niepotrzebnym balastem?

Wiecie, że pisaliśmy jej że jest nam wszystkim potrzebna i to było ważne...
Wiecie, że brat przy niej dyżurował dzień i noc?
Żeby nie zrobiła sobie krzywdy.

Bo ja to wiem od niej.
Ona chciała żyć- to też wiem od niej.
Ale zżarła ją depresja.
Depresja się maskuje.

Wszyscy czujemy się przegrani.
Ja czuję się bardzo przegrana...bo tak sobie czytam jej ostatni komentarz u mnie z przed dwóch tygodni i wszystko we mnie wyje.
Tu by nie pomógł żaden mail i telefon.

To była druga próba, ale tym razem udana.
Docik nie został dopilnowana w szpitalu.

Wniosek na przyszłość, dbajmy o siebie w Dark Zone i zacieśniajmy więzi, żeby to było nasze ostatnie epitafium dla kogoś.

JESTEŚCIE NAJWSPANIALSZYMI LUDŹMI POD SŁOŃCEM I NIKT TU NIE JEST WINNY.
NIKT.

Jesteśmy Rodziną Dark Zone - i dbajmy teraz o tych co zostali.

Wolelibyście nie wiedzieć w jakim byłam stanie zanim Morpheusz namówił mnie na wizytę u lekarza.

Może to dziwne, ale z perspektywy czasu myślę sobie, że czyjeś tłumaczenia via gg być może uratowały mi życie.
To mogłam być ja.

A teraz Kochani rozejrzyjmy się dookoła nawet tutaj i popytajmy tych co zostali o to czy wszystko u nich ok.

Jak wiecie choruje nie tylko Black.

To może banał, ale net nas do siebie zbliżył i tyle jesteśmy warci ile możemy zrobić dla innych.
To co się stało z Dotty powinno nam otworzyć oczy.

I otworzyło.

Mam dla Was więcej szacunku niż możecie sobie wyobrazić.

piątek, 18 grudnia 2009

Seven pounds

Czyli "Siedem dusz". Kolejne ty-też-terefere.

Smitha lubię. Potrafi być uroczy i bezczelny, cwany i inteligentny, uroczy i romantyczny. Choć to ostatnie chyba najmniej.

Will zamierza popełnić samobójstwo. Bo żyć nie chce. Film jest opowieścią o szukaniu drogi, win odkupieniu, o tym co ważne i co nieważne.

Nie jest to arcydzieło - jednak ani ckliwowatośc ogólna, kilka nieścisłości malutkich czy próba upodobnienia się Smitha do Cage'a nie zepsuły mi całości.

Więcej napisać się nie da, nie zdradzając szczegółów.

Spokojny film po którym pozostaje w głowie kilka dziwnych pytań.

Polecam

czwartek, 17 grudnia 2009

List urzedowy

Na biurokrację narzeka się wszędzie. Że urzędnik zły, że nieżyciowy, że siedzi tylko w urzędzie za państwowe pieniądze i kawusie popija. A to wcale prawda nie jest. Bo urzędnik też człowiek. I nad chorym się pochyli.Dziecko pogłaszcze. A nawet do serca przytuli psa - tylko musi mieć po temu okazję.

Nie wystarczy iść do urzędu i szczerząc żuchwę żądać bomisie należy. Urzędnik bowiem podlega tym samym mechanizmom co inni ludzie - i na widok bomisia dostaje białej gorączki czy pospolitego wkurwienia...

Tak jak do doktora z brudną dupa iść się nie godzi - tak do urzędu też trzeba się przygotować. Pismo napisać. Druki wypełnić. Rację swoją w urzędowy sposób wyłuszczyć.

Będąc na obczyźnie niejednokrotnie przekonałem się jak ważne jest prawidłowe pisanie listów - wtedy pomocna dłoń urzędnika jak czarodziejska różdżka usuwa z drogi wszelkie przeszkody.

Ponieważ nie każdy wie jak takie pisma pisać, poniżej załączam wzór prawidłowo napisanego listu do Urzędu Paszportowego. Może się przydać.

PS. Gdyby ktoś potrzebował tłumaczenia, proszę o kontakt.

Dear Sirs,

I'm in the process of renewing my passport, and still cannot believe this. How is it that Sky Television has my address and telephone number and knows that I bought a bleeding satellite dish from them back in 1977, and yet, the Government is still asking me where I was bloody born and on what date.

For Christ sakes, do you guys do this by hand? My birth date you have on my pension book, and it is on all the income tax forms I've filed for the past 30 years. It is on my National Health card, my driving license, my car insurance, on the last eight damn passports I've had, on all those stupid customs declaration forms I've had to fill out before being allowed off the plane over the last 30 years, and all those insufferable census forms.

Would somebody please take note, once and for all, that my mother's name is Mary Anne, my father's name is Robert and I'd be abso-fucking-lutely astounded if that ever changed between now and when I die!!!!!!


I apologise, I'm really pissed off this morning. Between you an' me, I've had enough of this bullshit! You send the application to my house, then you ask me for my fucking address !!!!


What is going on? Do you have a gang of Neanderthal arseholes workin' there? Look at my damn picture. Do I look like Bin Laden? I don't want to dig up Yasser Arafat, for shit sakes. I just want to go and park my arse on some sandy beach somewhere. And would someone please tell me, why would you give a shit whether I plan on visiting a farm in the next 15 days? If I ever got the urge to do something weird to a chicken or a goat, believe you me, you'd be the last fucking people I'd want to tell!

Well, I have to go now, 'cause I have to go to the other end of the poxy city to get another fucking copy of my birth certificate, to the tune of £30. Would it be so complicated to have all the services in the same spot to assist in the issuance of a new passport the same day?? Nooooooooooooo, that'd be too damn easy and maybe makes sense. You'd rather have us running all over the fuckin' place like chickens with our heads cut off, then have to find some arsehole to confirm that it's really me on the damn picture - you know, the one where we're not allowed to smile?! (bureaucratic fuckin' morons) Hey, do you know why we couldn't smile if we wanted to? Because we're totally pissed off!

Signed

An Irate Citizen.

P.S. Remember what I said above about the picture and getting someone to confirm that it's me? Well, my family has been in this country since 1776 ........ I have served in the military for something over 30 years and have had full security clearances over 25 of those years enabling me to undertake highly secretive missions all over the world. ........ However, I have to get someone 'important' to verify who I am - you know, someone like my doctor WHO WAS BORN AND RAISED IN FUCKING PAKISTAN !

Sincerely,

You Sure The Hell Should Know Who.


Tlumaczenie na zyczenie ;)
Szanowni Państwo
 
W chwili obecnej jestem w trakcie wymiany paszportu i nie moge wyjść ze zdumienia. Jak to jest możliwe że Sky TV posiada mój adres i telefon i wiedzą że kupiłem od nich pieprzony talerz w 1977 a Rząd wciąż pyta kiedy się urodziłem i gdzie.
 
Na litość boska, czy wy to robicie ręcznie? Moja date urodzenia macie w papierach ZUSu oraz na każdej deklaracji podatkowej którą składałem przez ostatnie 30 lat. To jest na mojej Narodowej Karcie Zdrowia, prawie jazdy, ubezpieczeniu samochodu, ośmiu poprzednich pieprzonych paszportach, wszystkich durnych deklaracjach celnych które byłem zmuszany wypełniać przez trzydzieści lata zanim pozwoliliście mi wysiąść z samolotu i tych irytujących spisach ludności.
 
Czy ktoś mógły - raz na zawsze - zanotować, że imię mojej matki to Mary Anne, imie mojego ojca to Robert i będę zaje-kurwa-biście zdumiony jeżeli w tej materii coś sie kiedykolwiek zmieni!!!
 
Przepraszam, jestew naprawdę wpierniczony dzisiaj. Tak pomiędzy nami - mam tego gówna powyżej dziurek od nosa. Wysyłacie mi druk paszportowy do domu a nastepnie pytacie sie o mój adres!!!
 
Co to kurwa ma być się pytam??? Kto dla was pracuje - jebana banda Neandertalczyków??? Zwróćcie uwagę na moje zdjęcie. Czy ja wyglądam jak Bin Laden? Nie chcę wykopać Yassera Arafata, na litość boską. Chcę sobie pojechać grzecznie i zaparkować dupę gdzieś na piaszczystej plaży. I czy ktos byłby mi w stanie odpowiedzieć co was gówno obchodzi czy ja planuję odwiedzić farmę w najbliższych 15 dniach? Jeżeli dostanę chcicy żeby zrobić coś dziwnego z kurą czy kozą, wirzcie mi, będziecie ostatnimi na ziemi którym o tym opowiem.
 
Cóż, teraz muszę iść gdyż wysylacie mnie na drugi koniec tego parszywego miasta żeby dostać kolejną jebaną kopię aktu urodzenia za którą muszę wybulić kolejne 30 funtów. Czy to było by napradę tak skomplikowane żeby mieć to wszystko w jednym miejscu żeby móc wydać paszport w ciągu jednego dnia?? Nieeeee, to by było zbyt łatwe i nie daj Boże miało by sens. Wolicie raczje żebyśmy zapierdalali po tych wszytkich jebanych urzędach jak kury z obciętymi głowami, i wtedy się okazuje że muszę znaleźć jakiegoś kutasa który potwierdzi że że to naprawdę jestem ja na tym pieprzonym zdjęciu - wiecie, tym, na którym nie mozemy się uśmiechać?! (kurwskie biurokratyczne przygłupy!!!). Wiecie czemu nie możemy się uśmiechać nawet gdy tego chcemy? Bo jesteśmy totalnie wpierdoleni!
 
Podpisane
 
Gniewny Obywatel
 
Pamietacie co napisałem powyżej o konieczności znalezienia kogoś kto potwierdzi że na zdjęciu to rzeczywiście ja? Jak by to powiedzieć - moja rodzina żyje na wyspie od 1776. Służyłem w wojsku przez 30 lat z czego przez ostatnie 25 miałem dostęp do najwyższych tajemnic państwowych dajacych mi możliwośc podejmowania ściśle tajnych misji na całym świecie. Jednakże nadal muszę znależć kogoś „zaufanego” żeby zweryfikował kim jestem, kogoś jak mój doktor który urodził sie i został wychowany w Pakistanie!
 
Szczerze Oddany
 
Cholernie Przekonany Że Wiecie Kto

środa, 16 grudnia 2009

Święci Pańscy

„Gdy księżyc świecił na nieebiee do cieeebieeee” wył kiedys ponuro Rudi. I miał rację - wyć należy ponuro albo wcale. Szczególnie jak księżyc w pełni. Budzą sie wtedy rządze i mysli ciemne. Kobiety rodzą. Albo zachodzą w ciążę. Chłopy głupieja. Psy wyją. A chorzy psychicznie dostają pypcium-dyrdum (żeby nie było że ja tu jakiś psychiczny harassement uprawiam - jest to określenie jak najbardziej psychiatryczne - od psychiatry to słyszałem więc chyba wiedział co mówi).

W zasadzie nie ma w tym nic dziwnego. Pełnia zdarza się jakieś 13 razy do roku, mniej więcej co 28 dni więc uniknąć sie tego nie da. Co jakiś czas człowiek na taki dyżur trafi - i wtedy należy jedynie sprawdzić czy torba porodowa nie jest zdekompletowana, recepty na Postinor przygotowane a w kaftanie bezpieczeństwa nie obluzowały się lukrowane guziczki.

Prócz pełni, znanej pogotowiarzom w całym kraju, istnieje jeszcze na Podhalu zjawisko lokalne które prócz wyżej wymienionych skutków potrafi przynieść opady śniegu w lecie, zerwać dach dzwonnicy w Białym Dunajcu czy wkurwić wszystkich do imentu.

To halny.

Zjawisko przedziwne. Wilgotny wiatr gnany z południa wspina się nad Tatry, tam, schłodzony, pozbywa się wilgoci a następnie zostaje sprężony - ale juz bez wody. Daje to nieco wyższą temperaturę powietrza niż po południowej stronie Tatr i kompletne fixum-dyrdum mieszkańców Podhala.

Jeżeli jednak trafimy na halny podczas pełni... Tu należy się zastanowić czy jesteśmy wystarczająco silni by stawić czoła fixum-pypcium-dyrdum które jednostki słabe potrafi wpędzić we wściekliznę a silne w szał ciał.

Dzień był wyjątkowo upierdliwy. Żadnego ratowania życie, same transporty. Znaczy - myśmy transportowali pacjentów na Izbe Przyjęć a stamtąd ze skierowaniem do Szpitala Psychiatrycznego jechali sobie transportówką. Chyba że któryś miał FPD w wersji double lub wściekłej - wtedy niestety odwoziło się klienta własnoręcznie.

- W zgłoś się!
- Sie zgłasza W - odparłem nieco zrezygnowany. Obiad już dawno minął a ja o suchej bułce. Zaraza.
- Przyjmijcie wezwanie.
Bez większego problemu spisałem wszystko, kierowca dopytał o szczególy dojazdu i nawróciliśmy do kolejnej zbłąkanej duszyczki.

Po przyjechaniu na miejsce nie ma wątpliwości gdzie należy się udać - z domu dochodzi jakieś takieś wycie i zawodzenie monotonne, które osobiście działa mi na ośrodki podkorowe z pominięciem jakichkolwiek ośrodków wyższych. Objawia się to tym mianowicie że mam ochotę strzelić obiekt irytacji w łeb.

Po wejściu do środka zastaliśmy drobne pandemonium, wkurwioną rodzinę która po całości wyglądała jakby potrzebowała psychiatrycznego wsparcia i naszą chorą wyjącą w niebogłosy do księżyca. Jako że dogadać się nie dało, zabraliśmy ją grzecznie do samochodu, przypieli do noszy - i tu zaczął się szał. Mianowicie kobiecina z siła nieprawdopodobna zaczęła sie wyrywać i drzeć w niebogłosy że ona bez swiętych nie pojedzie bo zginie.

Dzonk.

Jakich świętych?

Tu rodzina wyjsniła że że babcia ma obrazki święte do których jest przywiązana i jak ich nie ma to się źle czuje. Taaak? No to dajcie te obrazki. Ale nikt nie wie gdzie są. No to szukać. Ale babcie trza do szpitala wieźć a obrazki jej robią źle na głowę. Tu sie wywiązała króciuteńka zdań wymiana po której babcia popatrzyła na mnie z wdzięcznościa a rodzina ruszyła obrazków szukać. Po dziesięciu minutach obrazki się znalazły, babcia przestała wyć, pasy można było odpiąć i pomaluśku pojechalismy na Izbę.

Może Święci Pańscy ludziom pomagaja - a może nie. A może nie wszytkim. Ale mojej pacjentce wtedy zdecydowanie pomogli.

wtorek, 15 grudnia 2009

...na brzucho gołe...

Ni to lato - ni to jesień. Jeden z tych dni kiedy w dzień jeszcze ciepło, ale wieczorem zaczyna sie chłodno robić, a w nocy całkiem rześko.
- Doktoor? - zagadał pokojowo Atoechograło.
- Co masz? - biorąc pod uwagę że w telewizji jest „Szklana pułapka”, nie ma sznas - mam gdzies wyjazd.
- A bo sam nie wiem - zaczał nieśmiało Atoechograło. -Niby nic, ugryziony przez pszczołę, trochę ręka spuchła, ale W mam na wyjeździe a na Ogólnej mam Nawiedzonego, toż on chciał ostatnio Oreore w stanie upojenia zwiotczyć i zaintubować... - głos mu zawisł w niedopowiedzieniu żebym sobie sam zobaczył ugryzionego przez pszczołę przywiezionego karetką O na izbę zarurowanego, z wkłuciem centralnym (i drenażem opłucnej po spuszczonym jatrogennie płucu), dmuchanego ambu. Hm. Patrząc co Nawiedzony gadał ostatnio to wszystko jest możliwe. Kilka dni wcześniej pół dyżuru mnie męczył jak się thiopental i scolinę rozpuszcza coby pacjenta ratować. Największy niepokój wywołało u mnie w tym zdaniu słowo „ratować” - jakimś takimś chłodem ziejących otchłani pociągneło po nogach.
- Ty se nie rób jaj - masz wysyłać, to wysyłaj - odbiłem piłeczkę. Ostatecznie mi płacą za popierdalanie po górach a jemu za nadstawianie dupy. Jakaś sprawiedliwość na świecie musi być.
- Pojedziesz? - wręczył mi z pytaniem kartę Atoechograło.
- Masz ci los. A mam inne wyjście? - zapytałem retorycznie raczej po czym ryknąłem na pół szpitala „eeeEEEEERRRRRrrrrkaaaaaa wyjazd!” i polazłem po graty.

Szybki zamielił kółkami w miejscu, nawrócił na ręcznym i minął bramę mając 85 na budziku. Cież pierona, mam 110 koni w wózku co waży 900 kg a nie jestem w stanie takiego startu zrobić. Zająłem się dyskoteką. Ostatecznie odkąd przyszła skarga do Pogotowia że ktoś po nocy na sygnałach jeździ zaczałem uświadamiać mieszczan z podegrodzia że pogotowie pracuje ciężko i na pierdoły czasu nie ma. Mam taka specjalną mieszanke firmową którą częstuję tubylców. Trzeba do tego nieco poprztykać guziczkami na konsoli i dodać parę kontrapunktów z megafonu - efekt wychodzi bardzo.... nazwijmy go... intrygujący.

Wypruliśmy z miasta na wieś dziką, zgasiłem wyjce, stroboskopy też - od tych cholernych błyskotek dostanę kiedys padaczki - i zostawiłem klasyczne obrotowce.
- Po calaku? - zanęciłem Malborkiem.
- A, dawaj. Jutro znowu rzucę.
- Zwariowałeś, jak rzuciłeś to ci nie dam! - wykrzyknąłem z przerażeniem żem chciał pracę natężonej siły woli zmarnować.
- A, jebał pies - odrzekł filozoficznie Szybki. -Jak dzisiaj wytrzymałem cztery godziny to jutro będzie tylko lepiej.
Cztery? Toz spać poszedł z sześć godzin temu, znakiem tego kurzył przez sen czy jak? Zszokowany wiadomością nie rzekłem nic. Zapaliliśmy. Echchch, kto nie kurzy, nie wie jaka radochę daje zaspokojenie głodu. Muszę przyznać że to jest najgłupszy nałóg na świecie. Najpierw sie tego świństwa trzeba nawciągać żeby sie uzależnić a potem wydawać pieniądze bo nałóg ssie. Ale za to jak człowiek jest na głodzie - i zajara... Trochę to przypomina tego faceta co to się zgłosił do psychiatry z problemem nałogowego onanizmu za pomocą młotka*. Co robić.

Zajechaliśmy na podwórko, zaraz za brama facet na nas macha. Wysiadłem, wymieniliśmy grzeczności i zapytałem o co chodzi.
- W domu siedzi. Ręka mu strasznie spuchła. Wejdzie pan?
Nieznacznie obsunęła mi sie szczęka. A co niby mam robić? Jak przyjechałem to pewnie wejdę...
- Prowadź pan.
- Tylko głowę prosze nisko trzymać.
Ha, nie dam się tak łatwo. Już żem raz z domu pacjenta wyszedł nogami przed sobą w pozycji poziomej - zaraz po tym jak wyrżnąłem łbem w futrynę. Jak człowiek sobie porzyga przez dwa dni z powodu wstrząsiku mózgu to potem jest bardzo pokornie natawiony do staropolskiego zwyczaju kłaniania się domownikom od progu.

Weszliśmy do srodka - ojacieżnieprzepraszam - rzuciłem się na podłogę i metodą podglądniętą od Demi Moore w G.I Jane poczołgałem się za moim przewodnikiem. Nad nami unosiło się stado owadów wielkości kciuka wydające z siebie dźwięk młockarni z obluzowaną transmisją. Wpadłem za gościem do pokoju, pociągnałem z buta w drzwi i z niepokojem popatrzyłem czy coś za nami wlazło. Sztuk kilka, do ubicia łatwe. Po kilku panicznych strzałach zaległ spokój.
- Czy was do reszty pojebało? - zapytałem najspokojniej jak umiałem. -Czegoś pan nie powiedział że macie w domu terrarium?
Pusty wzrok mojego interlokutora nieco mnie przystopował.
- ..y?
- No, ten zwierzyniec w przedsionku. Od kiedy to macie?
- Zaczęło sie zlatywać po południu, ale teraz to nie wiadomo co robić. Mieli tu chłopy przyjść z sąsiedztwa bo po zmroku to one nie latajo, wie pan... - rzekł chłop i zamilkł. Zza drzwi jednostajne buuuuuu jednoznazcnie wskazało że owszem, po zmroku też latają i to całkiem nieźle.
- Po kolei. Gdzie wasz chłopak?
Dzidzia kilkunastoletnia, ręka jak bania, wkłucie, leki po czym zarządziłem odwrót do karetki. Wyleźliśmy oknem.
- A co z tymi szerszeniami robić? - zapytał chłop.
Odebrało mi mowę. Wiem że sie w narodzie upowszechniło mniemanie że pogotowiarz to buty zawiąże - a ciąże rozwiąże - ale to chyba maluśka przesada...
- Śpiewaj pan kołysanki. One bardzo wrażliwe na grube dźwięki są - odwróciłem się na pięcie i polazłem w cholere.
Czekając na matkę dziecka, wywołałem stację i poprosiłem o przysłanie strażaków. Z miotaczem ognia najlepiej - bo jakos mi w głowie nie postało że się z tym robactwem sprawę pokojowo da wyjaśnić.

A kierownika trzeba będzie poprosić o jakąś pelerynkę. I taki gustowny kapelusz z woalką. Toć wiadomo że lepiej zapobiegać niż leczyć.

-------------------
* - Panie doktorze, bo ja się onanizuję młotkiem.
- Jak to - młotkiem...?
- No, kładę małego na kolejowej szynie i walę w niego młotkiem.
- Hm. A sprawia to panu przyjemność?
- Jak nie trafię.

poniedziałek, 14 grudnia 2009

I'm dreaming of a white Christmas

Wyszliśmy z karetki. To jest fajne uczucie. W środku ciepło, miło i przytulnie - a na zewnątrz wiaterek urywający łeb z ramion, śnieg padający poziomo i droga oznaczona rosnącymi drzewami. Bo gdyby nie one, przed nami rozpościerała by się piękna, biała przestrzeń.

- Może zostań? - odwróciłem się do pielęgniarki. -Toż tam sraczka, w najgorszym razie odwodniona będzie...
- Abnegat, a czego chcesz mnie takiej wycieczki pozbawić? Mowy nie ma - uśmiechnęła się moja współpracowniczka.
- Ano - nieszczęsna, będziesz miała coś sama chciała - wskazałem kierunek marszu i ruszyłem na przodku.
Ustawiłem azymut pośrodku drzew, zasłoniłem czapką prawą stronę i zacząłem spokojnie halsować. Ostatecznie jak się plecy odpowiednio na boczny wiatr wystawi to trochę pod te pierońską górę popcha. Po pięciu minutach podchodzenia w pozycji "prawy foka szot wybierz" zdrętwiała mi szyja, nie mówiąc o bólu wyzezowanych gałek. Szlag trafi, tak się nie da.
- Gdzie ta pierońska chałupa? - wydarłem się do tyłu.
- Mieli oświetlić! - odkrzyknął sanitariusz. Jak on ma siłę krzyczeć tarmosząc się z tą walichą, nie mam pojęcia.
- Tu jest w prawo coś, odbijamy?
- Skręcaj. Jak by co to się zapytamy, może wiedzą która to chałupa.

Skręciłem - i - kkurwaszmać gdzie ja jestem - wystawiłem rękę do góry i poczułem mocna szrpnięcie. Matko jedyna, dobrze mieć silnego sanitariusza.
- Co oni tu do kurwy nędzy - próby atomowe robia?? - wyrzęziłem wypluwając resztki śniegu i masując wyrwany z zawiasów bark. -Dzięki, nie wiem jak bym z tamtąd wylazł...
- Ja cież niepier.ole - pokiwał ze zdumieniem mój wybawca. -Toż jesienią tu byłem i nic takeigo nie było.
- Droga chyba tam - pokazałem prosto na wiatr i omijając pieroński rów kroczek-za-kroczkiem polazłem do przodu. Jeden wpadunek do rowu zdecydowanie na jeden wieczór powinien wystarczyć.

- Dzień dobry, Abnegat, szukamy Maciejowej.
- A, to tu - ucieszył się szczerze człoweik w drzwiach.
- Tutaj? Mieliście światła zapalić... - zazgrzytało mi się zębami.
- No są zapalone - pokazał świeczki w oknach. A by cie rudy byk... prądu brakło...
- A gdzie chora? - zmieniłem temat i wlazłem do środka. Zawsze to lepiej w chałupie gadać.

Kobiecina leży, blada jak żona młynarza, odwodniona konkretnie. Oż w morde...
- Da pani radę pić?
- Dam. Ale wszystko co wypije to rzygam.
Czyli raczej nie da rady... Wszystkie moje plany chytre spełzły na niczym. Trzeba będzie jednak do szpitala ją przewieźć.

- Szybki, jesteś tam?
- Jestem! - dobiegło czysto z odbiornika.
- Trzeba ją przewieźć, ale okrutnie słaba jest, krzesełko będzie potrebne. Jak wózek?
- Stoję na ulicy.
- To weź krzesełko i chodź.
- OK. - Sądząc z czasu potrzebnego do otrzymania OKejki albo eter na chwilę zgęstniał do konsystencji smoły, albo Szybki nie chciał kląć publicznie. Miły człowiek.
- Leź do góry i pierwsza linia drzew w prawo. Jakieś dziesięć minut - powiedziałem raczej krzepiąco. Przynajmniej tak mi się to wydawało z poziomu chałupy. -I na rowy uważaj, po lewej jest taka dziura na dwa metry. Małom się nie zabił.

Szybki wpadł jak to szybki - trzy minuty, sekund jedenaście. Babka podkłuta, płynów zlazło z 250 ml., na transport do samochodu styknie. Opatuliliśmy babkę i ruszyli do samochodu. Akurat na zakręcie byłem z przodu krzesełka, ratownik z tyłu a Szybki odpoczywał...
...- wamać!!! - dobiegło zduszone z tyłu.
- O - ta sama dziura! - ucieszyłem się zupełnie nie wiedzieć dlaczego. Złapałem Szybkiego za rękę i podciągnąłem do góry. -A mówiłem żebyś uważał...
- Ale pod górę - odparł, plując śniegiem.

W samochodzie ciepło, miło, przyjemnie... Podpięliśmy pikaczu, puścili płyny i bez dalszych historii dojechali do szpitala. Nawet Szybki jechał sobie jak nie on - widać wpadanie do ukrytych dołów nie tylko mi wydziela adrenalinę.

I'm dreaming of a white Christmas

Wcale mnie nie dziwi że ta piosenkę wymyślili angole. Polakowi we łbie by nie postało żeby takie bzdury śpiewać.

No, może w lipcu.

niedziela, 13 grudnia 2009

Granica

Truizmem jest twierdzenie że wszyscy umrzemy. Dopóki gdybamy, jesteśmy racjonalni, jednak gdy do głosu dochodzą uczucia... Strata najbliższy dodaje do równania ból - jednak nic nie można porównać z bólem straty dziecka. Zazwyczaj uderzenie dekompensuje rodziców. Bo kolej rzeczy jest taka że to dzieci chowają rodziców, nie odwrotnie.

Przywiozłem to dziecko sam. Zatrzymanie krążenia po utopieniu. Długa reanimacja, bo nie tak łatwo odpuścić gdy się walczy o małego pacjenta. W dodatku wychłodzenie dawało szansę na uratowanie mózgu.

Po pierwszej dobie wydawało się nam że złapaliśmy Pana Boga za nogi. Wrócił oddech, reakcja na bodźce. Potem z dnia na dzień zaczęło być coraz gorzej. Drgawki, prężenia, zanik odruchów, siadła cała homeostaza - kontrola oddychania, krążenia, temperatury. W końcu zrobiliśmy kontrolne CT mózgu i potwierdziło się to co było widać w obrazie klinicznym - mózg nie przeżył. Rozległe zaniki korowo-podkorowe. Wykonaliśmy w końcu procedurę stwierdzenia śmierci pnia mózgu - i uzyskaliśmy potwierdzenie tego co było wiadomo od jakiegoś czasu. Porażka.

Rodzice nie przyjęli informacji do wiadomości. Ich ból był tak potworny że w zasadzie daliśmy się sterroryzować ich żądaniom. Bo tak na prawdę w momencie wykonania - i potwierdzenia w odpowiednim składzie - procedury potwierdzającej śmierć pnia mózgu orzeka się o zgonie chorego. Od tego momentu to nie jest ktoś - tylko ciało.

Zaczął się cyrk na kółkach. Rodzina zaopatrzona w prawnika i bioenergoterapeutę zaczęła odczyniać cuda. Znaczy - bioenergoterapeuta czynił próby nieudolne cudów i całkiem udolne drenażu kieszeni. Przy wsparciu prawnika, który jako niby ten straszak zawsze był w pobliżu. Tak na marginesie, powiedzieliśmy mu żeby się nie kłopotał - nie wyłączymy maszynerii z przyczyn ludzko-humanitarnych. Toż doktor też człowiek.

Natury się nie da oszukać - jeżeli umarł pień mózgu, serce stanie. Prędzej czy później ale stanie. I nie ma na to siły.

Można się zastanawiać nad motywami cudotwórcy, można komentować postępowanie rodziców w świetle racjonalności czy uczuć - ale ten post nie o tym.

Bo tak na prawdę w życiu chodzi tylko o perspektywę...

sobota, 12 grudnia 2009

A to echo grało

Zima. To że jest zimno w zimie - każdy wie. Ale jak się dyżur trafi przy 3 metrach śniegu podpartymi 15 stopniowym mrozem - człowiekowi zaczynają przed oczyma przelatywać wszystkie niecne występki w życiu, od kalafiorowej - wylanej za kaloryfer w przedszkolu - zaczynając.

Wieczór, lampeczki na choince mrugają, Małysz czeka na swoja kolejkę żeby spokojnie wbić w zeskok Latający Cyrk Monty Pythona i rzecz jasna dryń. Poczułem się nieswojo. Wiadomo - wszystko może się trafić, sraczka i pierdziaczka, bóle głowy, temperatura - i to wszytko mnie nie ruszy, bo obstawiam eRkę. Biorąc to wszytko pod uwagę, polazłem spokojnie do dyżurki coby wziąć graty.

I słusznie.

- eRka do wyjazdu, powtarzam eRka do wyjazdu!!! - dobiegło energiczne wezwanie z dyspozytorni. Zaraza jasna. Po dziesięciu latach wycierania różnych wersalek mniej lub bardziej wygniecionych człowiek nabywa zmysłu z kategorii pozazmysłowych. Najbardziej mnie niepokoił fakt wstawania w środku noc trzy minuty przed wezwaniem do wyjazdu. W duchy nie wierze więc starałem sobie to wyjaśnić wpływem fali elektromagnetycznej niskiego napięcia - z sieci telefonicznej - na skołatany mózg anestezjologiczny, gazami szkodliwymi podtruty.

Jako żem był pierwszy pod karetką zapatrzyłem sie w gwiazdy. W starych dobrych czasach pewnie by człowiek Malborca kurzył dopaminę uwalniając ale skorom nałóg zgubny rzucił jeno ślipienie mi pozostało. O duży wóz. I mały. Stella Polaris. Orion - w całej krasie bo zima. Aldebaran w Byku. Moja gwiazdeczka... Bliźnięta. Gdzie do kurwy nędzy jest zespół?

- Doktor, za chwilę skacze! - wyrzucił z siebie unisono zdruzgotany zespół.
- Toż kurwa mać - rzekłem dla wzmocnienia efektu ponure słowo "toż" - pilne chyba?
- Nnie, słabości zgłaszają - ale w wywiadzie biegunka...
Nie dokończyli bo mi gul skoczył - To czego my jedziemy?
- A bo góra straszna a tylko my mamy 4x4.
Gulomierz pokazał 9 i 3/4*.
- Bierzemy się. Jak pilne to teraz a jak nie pilne to niech se rodzinny jedzie.

Sygnały wyją, nikt się nie odzywa, każdy o Malyszu myśli - a tu z radia dobiega radosny głos naszego dyspozytora: -Za Maślanką trzeba w lewo skręcić. Powtarzam: za maślanka w lewo.
- Dobra - burknąłem w mikrofon. O ile dobrze pamiętam to góra tam zajebista - a odśnieżać nie ma komu...
- Nie zrozumiałem, powtarzam: nie zrozumiałem - znak zapytania zawisł w powietrzu.
- Dobra - podniosłem głos nieco.
- Zrozumiałem, powtarzam: zrozumiałem.

Z asfaltowej drogi gładkiej, zadbanej przez MPOM, zjechaliśmy na polną dróżkę - a w zasadzie pomiędzy drzewa wskazujące gdzież ona być powinna.
- Stacja dla eR.
- Zgłaszam się, zgłaszam się!
- Gdzie mieli czekać?
- Przy drodze, powtarzam: przy drodze!
- Nie ma nikogo. Proszę zadzwonić i zapytać jak to wysoko jest.
- Proszę czekać, powtarzam proszę czekać! - zaciął się?... albo mu pierdząca żyłka w głowie strzeliła...

Otrzymaliśmy informacje gdzie to jest, kierowca zaklął szpetnie, przeładował 4x4, włączył blokadę, redukcję, silnik zawył bojowo i ruszyliśmy pod górę. Cała akcja skończyła się 20 metrów dalej. Mimo całej cud-techniki wózek zamielił kółkami w miejscu i stanął. Całe moje wkurwienie przelałem z mocą w mikrofon: -Stacja zgłoś się, stacja zgłoś się!!!
- ...taak?
- Nie dojedzie, nie dojedzie - ni ma chuja, powtarzam: ni ma chuja!!!

czwartek, 10 grudnia 2009

Filozofia żywienia

Jedną z ciekawszych niespodzianek jakie zgotowała mi emigracja było uświadomienie sobie naszego kulinarnego polskocentryzmu. Wchodzimy do sklepu w Jukeju - i wpadamy w panikę. Matko jedyna, same jogurty, mleka, płatki, sześć ton słodyczy oraz coś co w ogóle nie wiadmo czym jest, do tego tona puszek nieznanej zawartości... A gdzież kiełbaska swojska? Boczuś wędzony? Parówczka z Konspolu o zawartości mięsa min. 7%?

O zwykłym chlebie nie wspominając.

Początkowo człowiek próbuje utrzymać dietę importem domowym. Ot, znajomi jada to kiełbaskę przywiozą, rodzina zapowiedziała wizytację to uzupełni lodówkę. Potem dochodzą do tego sklepu z polską żywnością. W których różnie jest - ale przynajmniej kiszona kapuste mozna dostać.

W końcu nadchodzi nieukniona faza asymilacji organoleptycznej. Fiszendczipsy jawią sie jako sympatyczne danie w sam raz na lanczyk, bezsmakowe kiełbaski angielskie zaczynaja jednak ujawniać swoje walory a w końcu człowiek ze zrozumieniem patrzeć na jegomościa w barze który do swojego śniadania nie dostał smażonego pomidora.

W międzyczasie tak zwanym wyjść z podziwu nie może że tubylcy żrą takie badziewie - żeby nie nazwać po imieniu - i nie wiedzą co tracą... Toz mogli by bigosik szamnąć albo jakie inne pierożki. I tu następuje dzonk - chętnie próbują naszej kuchni, ale jakos zachwyceni nie są. Ot, kolejna po indyjskiej, chińskiej, meksykańskiej czy kebabowo-bigmacowej kuchnia napływowa.

W końcu dochodzimy do fazy czwartej i ostatecznej - rozumiemy że polska kuchnia jest... taka jak i każda inna. Żadne cuda. Toż bytyjski cuisine też ma swoje zagadki i niespodzianki wszelakie które można konsumować ze smakiem światowca organoleptycznego.

I kiedy już staliśmy sie internacjonałami, gdy bez bólu - a nawet z pobłażliwym usmiechem rozmawiamy o naszych polskich wędlinkach - wtedy z walizki nasi bliscy wyciagają boczek wędzony... polędwicę... szynkę... pasztet domowy... kiełbasę dębicką... a na sam koniec cwaniaczek...

Rozlega sie huk i unosi pył.

Własnie runął nam światopogląd.

środa, 9 grudnia 2009

Ankietka

Cholera jasna - wszyscy którzy uważali ze Janosikowa powinna siedzieć, mieli racje. Teraz każdy będzie se po uważaniu wyrzucał w błoto nasze sto baniek...

Skopiowane bezczelnie z Gazeta.pl:

"Tydzień temu siedemnaścioro chorych na raka dzieci z objawami świńskiej i sezonowej grypy przetransportowano z Uniwersyteckiego Centrum Klinicznego w Gdańsku do szpitala dziecięcego przy ulicy Polanki. Za dziećmi poszły leki onkologiczne i leki przeciwwirusowe. NFZ za to nie zapłaci, bo leczenie nie odbyło się w macierzystym szpitalu.

Decyzję o przeniesieniu dzieci do innej lecznicy podjęto szybko, by ratować życie zarażonych grypą i nie narażać pozostałych chorych onkologicznie dzieci.

- Trójka z nich w bardzo ciężkim stanie. Umarłyby, gdyby nie podjęto zdecydowanych działań ze strony kliniki onkologii i dyrekcji szpitala - mówi lekarz wojewódzki Jerzy Karpiński.

Koszt całej akcji wyniósł 100 tysięcy złotych.

- To koszt leczenia, czyli leków wspomagających terapię onkologiczną i leków przeciwwirusowych, transportu, dodatkowych dyżurów - wylicza naczelny lekarz kliniki uniwersyteckiej Andrzej Basiński. - Niestety zapisy prawne nie przewidują takiej sytuacji i nikt nie potrafi tego przeskoczyć. Jest problem formalno-prawny i pytanie: jak zrobić, by uzyskać za to pieniądze?

Szpital i wojewoda pomorski chcą by na to pytanie odpowiedziało Ministerstwo Zdrowia. Chcą także namówić sejmową komisję ds. zdrowia do zmian w zapisach dotyczących finansowania przez NFZ podobnych sytuacji. Przedstawiciele Narodowego Funduszu Zdrowia odmówili komentarza."


No to ja proponuje następującą ankietę:

a./ Złodzieje i bandyci - znowu doktory bezprawnie wydały nasza kasę - niech płacą sami. Podnosimy prawą rączkę.
b./ Słusznie zrobili - dać im wódki. Łapy precz od doktorów. Podnosimy lewą rączkę.
c./ Dobrze zrobili, dac im wodki. Ale zlamali prawo - wiec niech zapłacą sobie za to sami. Wystawiamy środkowy palec.

Straszniem ciekaw...

wtorek, 8 grudnia 2009

TomTom Live

Się mi kiedyś spieszyło i w pędzie nabyłem sobie urządzonko co to nie dość że wie gdzie człowiek się znajduje to jeszcze potrafi go poprowadzić przez drogi i dróżki do celu. Jako bonus zaktywowali mi wtedy usługę LIVE - rzecz dobra, monitorująca korki, wypadki i roboty drogowe na bieżąco. Już po miesiącu dostałem ostrzeżenie - twoja usługa wygaśnie. Kup subskrypcję.
Ale nie chcę.
Ale to baardzo dobre jest?
Nie. Do pola. Jak będę gdzieś jechał to się zastanowię.
Potem dostałem jeszcze kilka coraz bardziej dramatycznych ostrzeżeń że mi subskrypcja zdechnie - i szczęśliwie to nastąpiło. Od tej pory emile w skrzynce oraz komunikaty w moim urządzonku zmieniły się z groźnych na przymilne. A może subskrypcyjka? Niedrogo, jak dla łaskawego pana to nawet zniżka będzie bo jako valuable customer to nawet włazić do dupy będziemy bylebyś płacił? Nie, dziękuję.
Ale discouncik damy?
Won.

No i przyszła kryska na Matyska.
Trza było znów jechać w ostępy dzikie wiec podłączyłem magiczną skrzynkę do kompa, zalogowałem się na stronie producenta i zakupiłem roczną subskrypcje Najlepszego Na Świecie Servisu TomTom LIVE. Z diskoncikiem, bo przy rocznej opłacie z góry dawali 20%.

Minął miesiąc - magiczny cóś pokazuje ceny benzyny i hotele na trasie - ale najważniejszy serwis pokazujący ruch drogowy zdechł. A raczej sie nie zreanimował. No, to do boju. Napisałem grzecznie emila, że zapłaciłem i otrzymałem, owszem - ale nie wszystko. Wiec czy oni by mogli coś jednak zaktywować?

Odpisała Victoria B. Cholera jasna - czy ja się podpisuje pod korespondencją Abnegat L.??? Ale to na marginesie. Victoria zadała mi drobne zadanko. Potezny, wielopunktowo - podpunktowy emil co mam włączyć, wyłączyć, skasować, zreplejsować, nastawić, wysłać i ustawić. Przysięgam - za młodu dorabiałem składaniem komputerów, potrafię postawić ostatniego paścia na nogi, nawet zdechłe dyski odzyskam - choć to zależy jakie - ale przy step-by-step Victorii niecom sie spocił. Żeby łatwo nie było, dżipies w domu sygnału nie łapie, wiec część roboty wykonałem w samochodzie - a lało wtedy jak by się kto powiesił w okolicy.

I dzonk. A-ni-du-du.

Pogodę mogę sobie sprawdzić - a ten cholerny traffic jak nie działał, tak nie działa.

Napisałem więc powtórnie list do Victorii - alem go na szczęście nie wysłał. Zobaczyłem go rano, podrapałem się po łbie, usunąłem wszystkie inwektywy, opisy mordu, groźby karalne, propozycje nieprzyzwoite oraz inne - i wysłałem. Przy okazji list zdecydowanie stracił na objętości a zyskał na klarowności, Ale to akurat zrozumiałe. Jak piana cieknie po mózgu - szczególnie czerwona - to lepiej telewizor włączyć i się piwa napić.

Victoria definitywnie się nudzi - odpowiedź przyszła na drugi dzień. Dwa razy dłuższa niż poprzednia. Tym razem z załącznikami. Ale żebym nie miał za łatwo, pliki - dwa - przysłała w postaci skompresowanej rar'em. Co mnie powaliło na kolana - pierwszy plik miał 877 KB ale za to drugi - 31 bajtów. A skompresowane - 331 KB.

Przysyła mi czterogodzinną pracę domowa, zmusza do ściągnięcia kompresora rarów - ale za to oszczędza mi ćwierć sekundy w transferze plików.

Jebana ludzka rasa.

Mój TomTom dzielnie przeszedł wszystkie punkty programu, zalogował się do sieci - i zgłosił gotowość do pracy. Razem z Traffic Live. Ważnym do sierpnia... A kupiłem na rok - to gdzie do cholery jest pozostałe trzy miesiące?

Biedna Victoria. Znowu dostanie list w poliszinglisz...

poniedziałek, 7 grudnia 2009

Przychodnia na kółkach

Zima. Zimno. Jak jest zima to musi być zimno - takie są odwieczne prawa natury. Co prawda a stacji ciepło, choinka mruga, 20 litrów bigosiku czeka aż litościwie ktoś go zeżre ale niestety, wszystko na nic. Od rana same kataklizmy. Połamane nogi na wyciągach narciarskich i na miejskich chodnikach, duszności, boleści w klatkach, jeden wypadek zaopatrzony w przelocie. Jeszcze chwila i wrosnę w siedzenie karetki.

W końcu pod wieczór zjechałem na podstacje z nocna zmianą i - cisza. Podgrzałem kapuchę, rozpakowałem graty w pokoju, podpiąłem satelitarną, telewizor - działa. Gucio. Z pełnym przekonaniem że zasłużyłem sobie na chwile spokoju włączyłem HBO i wbiłem widelec w kapustę. Drrrrrryń.

Jakaś szansa istnieje że to baza dzwoni czy u nas wszystko w porządku.
- Doktor, wyjaazad!
Ale nieduża. Przyspieszyłem machanie widelcem. Jeżeli trend się utrzyma, następnym razem zobaczę mój bigosik o piątej rano.
- A gdzie jedziemy?
- DW "Stonka mała"
- O. A co się stało?
- Gorączka, kaszle.
Ha. Człowieka niby szlag powinien trafić. Ale jak się do tego podejdzie sensownie to lepiej pojechać w ciepełko recepty na kaszelek pisać niż obsługiwać wypadek masowy.

Kółka zabuksowały po raz trzeci.
- Nie ma siły - pokiwał głową Sprawny. -Póki twardo pod spodem, to jeszcze jakoś trzyma, ale jak wchodzi na miękkie...
- A daleko jeszcze?
- Z kilometr. Może niecały.
W mordę jeża. Przy takich warunkach i pod taka górę będziemy się tarasić z półgodziny. Podprogram "leń" włączył dodatkowe obwody.
- A jak oni tam dostarczają żarcie? Muszą coś mieć - 4x4 albo co... Stacja dla W! - posłałem dziarsko w eter.
- Zgłasza się stacja.
- Nie dojedziemy. Jak pójdę to znikniemy na dobrą godzinę jak nie dłużej. Proszę ich zapytać czy mogą nas dowieźć?

Piętnaście minut później usłyszeliśmy ryk dwusuwowego motoru i zza zakrętu wyjechał skuter śnieżny. Ha, to atrakcje będą. Wsiadłem pierwszy i pognaliśmy w górę. Znaczy, pognaliśmy to jest taki eufemizm próbujący opisać próbę przekroczenia bariery dźwięku pojazdem na gąsienicach, pod górę, na krętawej górskiej dróżce.
- To tutaj - dobroczyńca wskazał drogę do ośrodka. -Wejście jest po lewej. A ja jadę po ratownika.
Silnik wydał z siebie dźwięk tłumiący czynność mózgu i skuter zniknął w chmurze śniegu.
- Dobry wieczór doktorze - ucieszył się na mój widok starszy jegomość. Jak że jeszcze nie wyszedłem z ciężkiego szoku, kiwnąłem głową i polazłem gdzie mnie prowadził.

W pokoju leży sobie dziewczynka może dwunastoletnia. W gardle trzęsienie ziemi, poza tym nic. Napisałem grzecznie receptę, wytłumaczyłem co i jak po czy zbieram się do wyjścia.
- Teraz tedy - zapodał starszy pan. Nie kumam - to wychodzi się z drugiej strony? Pan zaprowadził mnie do następnego nieszczęśnika. Podrapałem się po łbie. Ośrodek zdrowia im potrzebny a nie pogotowie. Kolejne zapalenie gardał, recepty, zalecenia i - wychodzimy.
- Teraz tutaj.
- Szanowny pan dużo ma chorych dzieci na składzie?
- Jeszcze sześciu.
Taak. Przepisy sanepidu jednoznacznie mówią kiedy kolonia ma mieć pielęgniarkę na wyposażeniu, a przy jakiej liczbie musi mieć swojego doktora. Czy oni tu przypadkiem nie powariowali zdeczka? Wyraziłem swoje zaniepokojenie nieco lekceważącym podejściem do przepisów. Tu pan starszy niestety nie wykazał się zrozumieniem tematu. Dowiedziałem się od czego jest pogotowie (jak pragnę rodzić, Wypastowany musiał tu jakieś biuro informacyjne dla pacjentów otworzyć bo mi co i rusz przypominają o moich obowiązkach) i że dzieci są ubezpieczone to im się należy.

Podrapałem się po łbie po raz drugi. Najpierw obowiązki.
- Proszę dać mi jeden pokój i przyprowadzić po kolei wszystkie chore dzieci. - jakoś życie trzeba sobie ułatwiać.
Gardziołek, słuchawki, zakaszle, nie kaszle, czy boli, temperatura jaka, recepta, instrukcja, next please. Łącznie 8 dzieci.
Teraz przyjemności. Poprosiłem starszego pana o dane organizatora i zadzwoniłem do Sanepidu. Zzieleniał. Było z Wypastowanym się nie zadawać i miłym być - jam jest poczciwy i do rany przyłóż, póki mi się po łbie nie skacze w bucikach z obcasem. Bo wtedy to nie.

W powrotną drogę zrezygnowałem z usługi wytrząsania kamieni nerkowych za pomocą sprzętu gąsienicowego. Zakurzyłem papierocha i oddałem miejsce w kolejce ratownikowi. Który przypiął walichę do bagażnika i został ze mną.
- Daj doktor zakurzyć. Tez się przejdę.

niedziela, 6 grudnia 2009

Mikołajki

Skąd się wziął zwyczaj dawania bliskim prezentów i obarczania winą za ruinę finansową domowego budżetu puciatego gościa z czerwoną czapka - opisał Szaman. Historia jest piękna i chwytająca za serce. Co prawda złośliwi twierdzą że protoplasta Mikołaja zanim obdarował dzieweczki, trochę je napoczął, no ale. Live is brutal and full of zasadzkas.

Wszystko to jednak jest fikcją.

Bo prawdziwy Mikołaj to postać groźna i tajemnicza...



sobota, 5 grudnia 2009

Koncepcja czasu

Lista była nierealna od samego poczatku. Pomijam fakt pięciu zabiegów od 1 do 5 po południu - ale zmieścić w tym 3 pełne deszrotyzacje zakrawało na żart ponury. Z listami tego typu ubaw jest po pachy: nikomu sie robic do północy nie chce - bo patrząc na wyczyny mojego kolegi zębodoła* z poprzedniego razu północ była dość oczywista - ale nikt oficjalnie nie zaprotestuje bo to jest przeciwko naszej polityce co to Wspiera Pozytywne Podejście Do Pracy, Ceni Zaangażowanie i Szanuje Diversity. To ostatnie chyba przpisali ze szkolenia antyrasistowskiego jaki każdy jest tu zobowiązany przejść raz na dwa lata.

Po czym zaczynają się podchody - a może byś Abnegaciku Puszysty zwalił pacjenta? Przecież nie zdążymy? Tym razem się nie dałem. Chcecie se zwalać - to na własny rachunek. Ja za czarna owcę robić nie będę - żeby mnie potem miała moja manago z wyrzutem w oczach pytać czegoż ja zwaliłem pacjenta o ósmej? Że to wbrew policy jest? No, wbrew - ale przecież pacjent był na liście? Ale lista była nierealna. To musisz pracować szybciej. Szybciej się nie da. Jak to nie da - a gdzie pozytywne podejście do pracy? I tak dalej.

Święty by zatlukl krzyżem zdjetym z własnych ramion.

Jako że święty nie jestem, w dupie mam rachatłukum. Mordowac sie prosze bez mojego udziału.

Myslałem że skończy sie na narzekaniu, ale nie. Jedna z najbardziej operatywnych i sensownych pielęgniarek jakie tu widziałem policzyła na palcach czas, zobaczyła rzeczona północ, i gdy tylko pacjent pokazał się w drzwiach, przeprosiła grzecznie i wysałała go do domu.

Tu mi sie przypomina bajka o 10 reniferkach co to ich jest coraz mniej - tytułu nie pomnę bo po Niemiecku.

Polazłem w czasie wolnym sprawdzić przedostatnią na liście - a tu dzonk. Litem leczona. Z tym ścierwem jest trochę kłopotu. Indeks terapeutyczny jest szerszy niz margines bezpieczeństwa, nawet płynoterapia jest w stanie zaburzyć poziom litu w surowicy, modyfikuje - lub sam jest modyfikowany - przez połowę leków w jadłospisie... I ja to mam znieczulać w DCU o 5 wieczór? No ja sie grzecznie pytam czy kogos pojebało do reszty?? W dodatku kobiełka wpiernicza diclofenac, co zdecydowanie zaburza metabolizm litu podnosząc jego poziom. W tym przypadku mój pacjent powinien być nieco splątany - do śpiączki i zgonu włącznie - ale jak ja to mam odróżnić od przeżarcia się morfiną, którą sobie ciumka na bóle w krzyżach?

I kto to jej wszystko tak pieknie ustawił?

Ogladnąłe, zakwalifikowałem, siedzę na sali i czuję że chyba mi sie coś w mózgu obluzowało. Wróciłem, grzecznie wyjaśniłem o co się rozchodzi, napisałem list do dżipa i wysłałem kobiełke do domu.

To z pięciu reniferków zostały trzy.

Które zębodół robił do wpół do szóstej.

Na studiach powinni wprowadzić obowiązkowe zajęcia w randze egzaminu dla przyszłych chirurgów pt „Koncepcja czasu”.
Proponowałbym zawrzeć nastepujące tematy:
„Zegarek. Ile minut ma godzina. Teoria i ćwiczenia praktyczne.”
„Układ dzisiętny jako podstawa układu SI. Tuzin, mendel, kopa - jednostki obce, częściowo nieznane. Dlaczego godzina NIE ma 100 minut.”
„Dlaczego zabieg nie trwa tyle ile trwa zabieg.”
„Co sie dzieje na sali operacyjnej zanim zacznę wywijać nożem.”
„Jak wkurwić anestezjologa - przykłady i ćwiczenia praktyczne. Studenci bez kasków i ochraniaczy na narządy rozrodcze nie zostana wpuszczeni na zajęcia.”
„Co się dzieje na sali operacyjnej gdy przestane wywijać nożem.”
„Dlaczego pacjenta nie można wyrzucić z bloku po założeniu ostatniego szwu.”
„Siniaki i podbiegnięcia krwawe - zaopatrz się sam. Praktyczny poradnik postepowania w nagłych wypadkach.”
„Co to jest oddychanie i dlaczego człowiek musi to robić - ćwiczenia w podgrupach. Studenci z chorobami układu oddechowego nadal sa zobowiązani do uczestnictwa. Katedra Anestezjologii zapewni niezbędny sprzęt i środki do zabezpieczenia ćwiczeń.”
„Słowa są jak kule. Opis przypadków uszkodzeń ciała powyżej siedmiu dni kulami ortopedycznymi.”
„Układanie listy operacyjnej - co to znaczy "margines bledu".”
„Dlaczego pacjent jeszcze nie spi? i inne inteligentne pytania - czyli jak nie zrobić z siebie kompletnego debila w obecności swoich współpracowników. Dyskusja panelowa.”

--------------
*To niestety nie jest mój ulubiony zębodół tylko zupełnie nieulubiony.

piątek, 4 grudnia 2009

Zapowiedź

Czyli w lenguidżu "Knowing". Co jakoś nieszczególnie sobie odpowiada, ale niech tam. Jak mówił młody Stuhr, "Ty też terefere".

Film jest kapitalnie, bezbłędnie, wręcz bosko nakręconą kupą bzdur.

Po prostu ręce opadają. Teoria o masowym odbiorcy w USA jednak coś w sobie ma.

Prześledźmy akcję. W latach piećdziesiątych jedna ze szkół podstawowych organizuje "event" pt. kapsuła czasu. Dzieci rysują swoje wyobrażenie przyszłości, ich prace zostają włożone do kapsuły i ukryte pod pamiątkową tablicę na głównym placu. Jedna z dziewczynek - pomysłodawca pomysłu - do kapsuły wkłada list z ciągiem cyfr. Zaczyna się Opowieść Z Dreszczykiem.

Tu do akcji wkracza Nicolas "Ale Jestem Zajebisty" Cage. Ogólnie facet mnie śmieszy swoja nadęta gębą, ale odkąd zobaczyłem go w "8 mm" muszę przyznać że na jego widok rzygać mi się chce. No, ale. Dajmy wyznawcy Wartości Amerykańskich szanse rehabilitacji.

Pięćdziesiąt lat później syn Nicolasa dostanie w trakcie odkopywania kapsuły list z cyferkami. Cage natychmiast rzuci się do rozszyfrowania zagadki jak pies na podroby. I z ciągu - zgadnijmy - 800 cyfr natychmiast wypatrzy te które wskazują na datę i liczbę ofiar. Potem jeszcze się okaże że lista zawiera także lokację. Przerażające poszukiwania Cage'a w necie potwierdzają trafność rozpoznania.

Ale to nie wszystko. Na liście są jeszcze 3 katastrofy, z których ostatnia zakończona jest znaczkiem odwróconego EE. Będzie to data Ostatecznej Katastrofy bo w domu nieszczęśliwie zmarłej dzidzi Cage znajdzie wydrapane na spodzie łóżka tajemnicze Everybody Else. Żeby się naszemu inteligentowi nie ominęło przesłanie, dzidzia wydrapała to na bide ze trzydzieści razy. Chałupa stoi niezamieszkana w środku lasu - to po to żeby się Amerykanin nie zastanawiał nad logika przesłania tylko srał ze strachu.

Teraz uwaga - ostatnia lokacja nie jest miejscem katastrofy - lecz zbawienia. Bo tam właśnie kosmici czekają na jego syna i przypisana mu samicę rodzaju ludzkiego coby ich przewieźć do Edenu. A Cage dostanie od kosmitów środkowy palec, możliwość zagrania prawdziwej rozpaczy oraz pokazania że Wartości Amerykańskich Chrześcijan są nadal żywe.

Kto do kurwy nędzy pisze scenariusze do tych produkcji? Tego się nie da wytłumaczyć niczym - ani post-traumatycznym uszkodzeniem mózgu ani bolesnym zatwardzeniem.

Zwróćmy uwagę na następujące fakty:
1. Obcy chcą uratować ludzi, ale tylko niektórych. Jako zaczyn nowej cywilizacji.
2. Informują o tym dziewczynkę, włażąc jej telepatycznie do głowy i każąc w amoku pisać tajemniczy ciąg cyfr który wskazuje na katastrofy, jakie wydarzą się na Ziemi w ciągu nadchodzącego pół wieku, włącznie z wybuchem flary na Słońcu która ostatecznie wymaże życie na naszej planecie.
3. Następnie ten list zostaje wsadzony do pojemnika żeby nikt za cholerę się o nim nie dowiedział - czy po co, bo tu się w logice jedenastoletnich Amerykanów nieco gubię.

Dalej jest jeszcze ciekawiej.

4. Pomijam bzdurę na kółkach wynikającą z rozszyfrowania zagadki - bo z niej nie wynika kompletnie, zupełnie i absolutnie NIC.
5. W jednej z ostatnich scen widać że z Ziemi odlatuje w mrok kosmosu kilkadziesiąt - kilkaset - statków Obcych.

Podsumujmy.

6. O katastrofie wiedzieli co najmniej 50 lat temu.
7. Ludzi uratować nie chcieli - bo jak by chcieli, to by w ciągu tych lat mogli przetransportować caly ziemski inwentarz zywy, z bakteriami włącznie.
8. Zostawili więc list (ale PO CO??!?) - który zdał się psu na budę bo dzieci mogli sobie zabrać w dowolny sposób.
9. Cała intryga odebrała mi mowę. Gdy zobaczyłem że Nicolas nie chce iść do jaskiń, lecz podążać szlakiem proroctwa sprzed kilkudziesięciu lat - olśnienie zmroziło mi mózg. Jaki debil mógł spierniczyć taki film???

Nie wiem jak to podsumować.

Koszmarek zawiera kapitalna scenę zniszczenia miasta przez wiatr słoneczny, podkreślający to co kiedyś napisał Szaman - że jesteśmy jak pchła na końskim zadzie. I za to należy się pół ogryzka.

Gdy zobaczyłem Nikosia na okładce, dreszcz zwątpienia przeszył me serce.

Ale debilizm w środku przeszedł moje najśmielsze oczekiwania.

czwartek, 3 grudnia 2009

Nie ma tego złego

Ile można dyżurować? W zasadzie dużo. Jedna moja znajoma doktorka przyszła kiedyś do Pogotowia i dowiedziała się że współwoźnica nie przyszedł i szukają zastępstwa - ale póki co musi jeździć do wszystkiego co się trafi. Szukali tego zastępstwa szesnaście godzin, dyżur si skończył i tu wyszedł dzonk. Mianowicie znajoma zażądała podwójnej stawki za dyżur. Było Wash&Go? Było. I dyrekcja zapłaciła.

I nie było by w tym nic dziwnego, ale pani doktor pod koniec miesiąca dostała wypłatę za trzydzieści jeden dyżurów. A był to wrzesień. Na szczęście nie było wtedy eNeFZetów, druków L4 na trzydziestu kopiach i innych przeszkadzajek w uczciwym zarabianiu pieniędzy.

W zasadzie nie wiem jak ona to przeżyła. Bo odwalić trzydziestodniówkę da się, ale jak to zrobić żeby człowieka własna karetka nie odwiozła do czubków - nie mam pojęcia.

Zazwyczaj zaczynało bić mi w dekiel gdzieś pod koniec trzeciej doby. Książek już się czytać nie dało, telewizja wnerwiała, wszystkie div-ex'y oglądnięte.. Łomatko. Toż chciało by się na ulicę wyjść. Do kina. Albo do opery - naaaaa... Don Giovanni'ego. A przynajmniej do Staszka Nad Sekwaną zaglądnąć i piwo żłopnąć.

Zacząłem rozwiązywać problem, kucharząc cudeńka różne. Szczerze powiedziawszy to większość nie nadawała się do jedzenia, ale niech mi nikt nie mówi że można żreć papugę* przez cztery dni i nie dostać czkawki. Lepiej się pochorować po swoim żarciu. Przynajmniej nie ma kogo winić.

Wziąłem radio, odmeldowałem się i polazłem do sklepu. Patrzę się po półkach i jakoś weny nie czuję. Parówki? Wczoraj żarłem. Kiszeczka? Też wczoraj tylko wcześniej. Jajecznica? Przedwczoraj. Umrę od tego cholesterolu.

- Doktorze, może wołowinkę pan chce? - zauważyła moje cierpienie sprzedawczyni. -Swieżutka, palce lizać.
- Wołowina? A co to się z tym robi?
- No, upiec można. Albo gulasz jaki zrobić... - rzuciła mi badawcze spojrzenie.
- A jak?
Udzieliła mi instrukcji - i tu mi się przypomniało żem kiedyś małejżonce pomagał mięsko kroić i jak przez mgłę pamiętam że potem faktycznie w mąke to szło a potem na patelnię... Hm. Rydzyk - fizyk.
- Pani da kilo.
- Całe?
- No, całe... - nie bardzo zrozumiałem pytanie, dopiero w kasie mi się zauważyło że wołowina była w cenie Polędwicy Sułtańskiej z Białego Delfina z Jangcy. Jak się powiedziało "a" - trzeba potem powiedzieć mee...

Uzgodniłem koordynaty oraz front natarcia z małążonka przez telefon i rozpocząłem rzeź najdroższego mięsa Małopolski. Wszystko pięknie przysmażone na patelni zaczęło skwierczeć, następnie wrzuciłem do gara, zalałem wodą zagotowałem... Rzut oka na zegarek - za jakąś godzinkę, no góra dwie - zgodnie z recepturą domową - mięsko będzie miękkie i pyszne.

- Doktooor! - doleciało z pokoju moich współpracowników.
- Czego?
- Zostaw te gary, wyjazd mamy. - No tom się nagotował. Klnąc monotonnie wyłączyłem cudeńko przepysznie pachnące i z bólem serca zostawiłem do wystygnięcia na kuchence. Szlag by to trafi, takie odgrzewane będzie niedobre.

Po wejściu do karetki na widok karty udzieliłem błogosławieństwa wszystkim wokoło, ogólnie oraz szczegółowo, po czym z uczuciem skrzywdzonej dzidzi zapadłem się w swoja kurtałę. Toż ja z tego wyjazdu ani za godzinę nie wrócę.
- Szybki, a gdzie to jest tak jakby dokładniej?
- Co, nie byleś tam nigdy? Trzeba od tyłu pojechać, za Wredną Górkę.
- To tam tez nasz teren? Myślałem że to inne województwo... - opadła mi szczęka. Z godziny zrobiło się dwie z okładem. Wołowinkę przepyszną psy zjedzą - biały delfin Um zdechł nadaremnie. W karetce zrobiło się ciepło więc oddałem się podstawowej czynności doktora na dyżurze który akurat życia ludzkiego nie ratuje - czyli uderzyłem w kimono.

- Jesteśmy - trącił mnie Szybki.
- Tutaj? - rozglądnąłem się po szczycie. Ani chałupy ani psiej budy. -Gdzie niby ta babcia nieboszczka?
- A gdzie tam - machnął ręka Szybki. -Tutaj dało radę dojechać. Stąd trza w dół, i trochę po lewo.

"Trochę" okazało się piętnastominutowym marszem po twardej śniegowej skorupie. Dzięki ci Panie że roztopów nie ma, bo byśmy tu nędznie zginęli. Wlazłem w końcu do domku babci staruszki. Zalekowaliśmy nadciśnienie, babci się poprawiło nieco i zapytała czy do szpitala jechać musi. No nie, nie musi - musi się umrzeć i płacić podatki, reszta nie jest obligatoryjna. Ale jednak radziłbym jechać. Babcia się po głowie poskrobała, z dziadkiem sprawę przedyskutowali i w końcu kiwnęła głową. Jedzie. Spakowaliśmy graty - i tu wyszedł zgrzyt. Mianowicie zespół chciał Strażaków prosić o pomoc w transporcie, a mnie wołowina wołała... Powiedziałem że pomogę, nieść będziemy na zmianę i jakoś babcie dotarasimy do karetki. Popatrzyli się po sobie i poszliśmy. Tak ze trzydzieści metrów. Po czym bez ostrzeżenia, pod ciężarem babci i krzesełka zapadliśmy się równiutko w śnieg po pas. Okazało się że pokrywa była twarda jak na wagę chłopa, ale bez krzesełka. Grr... Zaczęło się radosne oczekiwanie na strażaków. Szlag mnie trafi. Wołowinka urosła mi we łbie do ambrozji boskiej, co to smak ma niezrównany, w brzuchu zaczęło burczeć. Szlag mnie tu trafi.

Strażaki w końcu przyjechali, wytrzeszczyli się na nas że do pierdół ich wzywamy, po czym pomaszerowali w górę i - pac. Też się zapadli. Godzinę później byliśmy w karetce. Gdyby nam płacili za przekleństwa, można by jechać do Acapulco.

W końcu wróciliśmy na stacje. Z mojego wstępnego szacunku jednej godzinki zrobiło się prawie cztery. Boziu, co ja teraz mam zrobić? Dziubnąłem na chybił-trafił w garczek i wydłubałem kawałek mięska. Spróbowałem bez przekonania - i szczęka mi opadła do pasa. Mięsko było pyszne, mięciuto-sprężyste, poezja...

Trzeba było babci z przełomem nadciśnieniowym na końcu świata żebym się dowiedział że wołowinę obrabia się krótko. Bo potem człowiek żre mięsko co go trudno porąbać toporem i narzeka że polska wołowina nadaje się jedynie dla psa.

---------------
*Papuga - zwyczajowe żarcie obiadowe pogotowiarza. Czyli udko kurczęcie z piekarnika.

środa, 2 grudnia 2009

Certyfikat przynależności

Łomatko.

Dzień się wlókł jak Syrena Bosto na Plac Imbramowski. Same pierdoły, w dodatku po poniedziałku człowiek nabiera ochoty na wolny wtorek. Szczególnie gdy wschód słońca następuje pół godziny po tym jak budzik wydrze mordę.

Pracowałem dzisiaj z zębodołem. Panie, spraw coby wszyscy chirurdzy byli tacy jak on. Szybki, kulturalny, profesjonalizm w każdym calu. W czasie poprzedniego naszego spotkania zaczęliśmy gadać o Świętach, zwyczajach i nie wiedzieć kiedy wylądowaliśmy w bardzo nośnym temacie charity. Musze przyznać że ideologia protestancko-anglikańska bardzo mi się podoba. Mianowicie człowiek bogaty ma obowiązek moralny wspierać biednych. Czyli - nie po to się zarabia żeby wszystko wpakować w swoja tłustą dupę. Zapytałem go z cichapęk-u co u nich jest najbardziej popularne - wymienił listę ze dwudziestu organizacji które wspiera. Pingwiny, Bohaterowie Wojenni, Costal Guard, Panda w Chinach, Ubogi Murzynek w Kinszasie, lokalna parafia i Bóg jeden wie co jeszcze.

I rzecz jasna odbił piłeczkę. Jak to u nas wygląda? Opowiedziałem mu o Owsiaku i innych różnych organizacjach. A czy działam na rzecz takowych? Nie, nie działam. Jestem zaangażowany w pomoc celowana. Znaczy, wspieram konkretną osobę? No tak. Tworzymy grupę ludzi która pomaga Dark Zone Black Warrior . O, to ciekawe. A skąd taki pomysł? No to nakreśliłem wszystko od Annasza i Kajfasza - jak działa nasza służba zdrowia, jak wyglądają publiczne finanse. Pokiwał ze zrozumieniem głową - kurewstwo jest wszędzie. Dla poparcia słów przypomniał ostatnią aferę eMPów, którzy wyłudzali na służbowe mieszkania i służbowe podróże niebotyczna kasę od podatnika.

Historii wysłuchał, filmiki ze strony oglądnął i poprosił o namiary. Wysłałem.
Dzisiaj zapytał o techniczne szczegóły. A jak się wysyła funty do Polski? A czy złotówki można? Lepiej przeliczyć tu czy tam?

Mimo wszystko mnie zatkało.

Widząc moja minę powiedział: "O naszej klasie nie świadczy inteligencja czy bogactwo ale zdolność pomocy potrzebującym".

I jeszcze:"Real core of human beeing is ability for compassion".

Kochani, Święta, Mikołaj i czas cudów.

Zapraszam do współtworzenia jednego z nich.

Miłe uczucie.

wtorek, 1 grudnia 2009

Sci-Fi

Wiem, wiem. Że historii z  pogotowia nie ma. No, kkurcze - nie zawsze się coś przypomina. Zresztą mam wrażenie że po chałupie chodzi mi Niemiec co mi wszystko chowa.

Jako że w  ten poniedziałek byłem off, zakupiłem sobie w HMV "Moon". Płytka zawierała opis pasujący nieco do lemowskich klimatów - gdyby miał jakaś spójną teorię filozoficzna pewnie bym był Jego wyznawcą -  wiec jako wielbiciel sci-fi nie mogłem jej pozostawić takie samotnej na półce.

Tu taka mała dygresyjeczka. Mianowicie kino sci-fi cierpi na jakiś cholerny niedorozwój. Z produkcji wychodzą albo obrazy totalnie odmóżdżające - jak Starłorsy - albo "Zesraj się ze strachu na widok Obcego, ósmego pasażera Nostromo". Nie mówiąc już o  "Solaris" z którego wyszły pośladki Clooney'a. Mając takie cuda jak Asimova z Fundacją, Lema z Pirxem czy choćby Dicka - robi się jakieś potworki.

Fakt, pokazały się takie perełeczki jak "Minority report", nieco spaprany nadętą gębą Cruise'a czy deczko infantylny - ale w swej istocie kapitalny "Robot" ze Smith'em, lecz wiekszość niestety albo idzie w strone "3 planety od Słońca" albo "Teksańskiej Masakry".

Film zaczyna się klimatycznie - stacja na ciemnej stronie księżyca kontrolująca wydobycie He3 (mnie cosik w tym nie pasi - toż do zimnej syntezy potrzebny jest Tryt raczej - no ale; nie czepiajmy się szczegółów), i jej jedyny mieszkaniec Sam Bell (w tej roli Sam Rockwell). Znaczy - jedyny homo sapiens, bo na stacji mieszka również Gerty, robot, pomocnik i przyjaciel w jednym.

Sam kończy właśnie trzyletni pobyt na stacji i pomału zaczyna się zbierać do domu. Ostatnie dni umila sobie kończąc makietę miasteczka i odsłuchując wiadomości przesyłane mu via Jupiter - jako że satelita komunikacyjny księżyca zdechł w trakcie burzy słonecznej.

Kapitalne, twarde science - fiction. W zasadzie jeden aktor. I fiesta dla maniaków.

Zdecydowanie.

poniedziałek, 30 listopada 2009

Uczucia zmieszane

Przy niedzieli się nie jeździ. Przy niedzieli się filmy ogląda. Więc będzie o filmach. Na pierwszy rzut poszedł "Anioły i Demony", część druga opowieści o profesorze Langdonie co to patrząc na igłę nie widzi narzędzia do szycia lecz 144 Anioły, uszeregowane alfabetycznie.

Żeby nie było żem nie ostrzegł - może się kilka faktów ujawnić wiec jeżeli ktoś nie oglądał, może lepiej nie czytać. Ciężko bowiem o filmie pisać - nie pisząc o nim.

W Rzymie aktywuje się stara - stareńka sekta zwana Illuminati, co to chce wykończyć Kościół Katolicki przy użyciu metod naukowych, a zrobi to w zemście za zatłuczonych swoich czterech braci.Fakt zaszłości czterystuletniej może sie wydawać kompletna bzdurą dopóki sobie nie uzmyslowimy że ostatnie trupy w Ulsterze są spowodowane konfliktem trwającym co najmniej tyle samo.

Tak na marginesie - z Illuminati dosć skutecznie walczyła Lara Croft w pierwszej części swoich kronik - sądząc z jej działań po nieszczęsnej organizacji nie powinien zostać nawet napis na nagrobku. Jak widać hydra łbów ma wiele a zatłuc ją ciężko.

Jednak by kara była karą nie wystarczy wysłać oponenta w zaświaty. Musi on wiedzieć że to nastąpi, musi wiedzieć za co go to spotyka a na sam koniec musi cierpieć srodze. Filozofia zaszczepiona nam przez myślicieli filmu pomału staje się nowym prawem moralnym. Pamiętacie Orwellowskie '84? Tam też - najpierw grzesznik miał być złapany, psychicznie zniszczony, na nową wiarę nawrócony - i dopiero gdy wiedział co traci - skazany. Ludzie są bardzo - empatycznymi, to dobre słowo - empatycznymi stworzeniami.

Hanksa kocham - platonicznie - za kilka ról. Forest był zabójczy. Cast Away - re-we-lac-ja. Monodram zrobiony wręcz perfecto. Private Ryan - trudno sobie wyobrazić kogoś lepszego do tej roli. Znaczy, pewnie że Clint Eastwood byłby lepszy, z cygarem w zębach, magnum 44 i jego "are you lucky, punk?" - ale też i film stałby się kolejna opowieścią o twardzielu co to sam by wygrał wojnę tylko mu się nie chciało.

Natomiast postać Lungdona jest dla mnie nieco - zaraza - niefilmowa. To ktoś kto przemocą się brzydzi, bo jest naukowcem, jego siła w umyśle i błyskotliwych zestawieniach historycznych faktów. I taki ktoś niestety do współczesnego kina opanowanego przez efekty specjalne i akcję pasuje jako ta ilija do kabury. Co prawda scenarzysta obciął kilka co dziwniejszych pomysłów książki i wygładził nieco profesorską osobowość ale... czy to filmowi wyszło na dobre, sam nie wiem.

Obsada jest rewelacyjna. Hanksowi partneruje nieznana mi bliżej Ayelet Zurer, jedyny film w którym ją widziałem to "Munich". I tu się należa brawa reżyserowi - bo w roli pani doktor biofizyki, nadzorującej jeden z kluczowych eksperymentów w CERN nie wystawia się 24 letniej cycatej blondynki - Panie Broń żeby mi ktoś zarzucił że coś mam przeciwko cycatym blondynkom - ale żeby dojść do tego poziomu wiedzy trzeba mieć skończone studia, doktorat i lata naukowej pracy - a to by oznaczało wiek bliżej czterdziestki niż dwudziestki. Do tego Obi Wan Kenobi który miast świetlnym mieczem wymachuje wiarą i przekonaniami - czyli Evan MacGregor oraz Boostrap czyli Stellan Skarskgard (można go wypatrzyć w "Czerwonym Październiku" jako kapitana łodzi podwodnej).

Hanks będzie podążał od jednej zagadki do drugiej, zbliżając się nieuchronnie do zabójcy - i tu trochę razi brak konsekwencji akcji, bo jak się wysyła za profesjonalnym killerem książkowego mola ściągniętego zza oceanu, to się go pilnuje w osób sto i lata za nim jak pies z wywieszonym ozorem. No, ale. Problem oszczędzenia Hanksa i pętającej się za nim pięknej Pani Doktor zostanie rozwiązany tyleż dziwnie co śmiesznie.

Muszę przyznać że mimo pewnych nieścisłości, których w zasadzie czepiam się dla zasady, film da się obejrzeć. Szczególnie finałowe salto-mortadele może się spodobać. Natomiast niestety - mam kilka "ale". Miło by było gdyby wyeliminować drobniutkie nonsensy psujące film. Usprawnić akcję przenosząc ją na płaszczyznę zmagań mózgów a nie muskułów - w tym drugim złoty medal należy się Czarnemu Jajarzowi (kryptonim: Schwarzenegger) i nie pobije go nikt. Ani w muskułach - ani w napinaniu czterech szarych komórek (reszta jest zajęta obsługa kończyn dolnych oraz górnych i kierowaniu lufy w dobrą stronę). I wreszcie - z bólem serca - muszę powiedzieć że Hanks mi do tej roli pasuje średnio. Gdybym miał kogoś w niej obsadzić - to właśnie Ala Pacino. No, ale to tylko mój prywatny typ.

Tak na Post Scriptum - spodobało mi sie nienachalne przedstawienie możliwości koegzystencji ludzi wierzących z agnostykami czy wręcz z ateistami. Co w świetle filozofii Radia Grzybiarzy jest wręcz nieprawdopodobne.

Szczególnie gdy ateista jest cyklistą.

Momentami krzepiące.

niedziela, 29 listopada 2009

Agregat, pingues te salutant...

Próbowałem kilkukrotnie.
Były lepsze i gorsze.
W końcu osiągnąłem ideał.
Niniejszym podaje przepis na "Krewetki modo Agregat, w wariacji abnegatowej".

Składniki dla czterech osób z których dwie to żarłoki a dwie są wielbicielami krewetek:
- ok. 1 kg. pomidorków małych, im słodsze i bardziej pomidorkowe tym lepiej;
- pięć paczek krewetek tygrysich (albo king size) - łącznie kilogram;
- bazylia świeża - dwie małe doniczki (po poszatkowaniu powinno z tego wyjść mw. oburęczna garść);
- bazylia suszona;
- dwie małe ostre papryczki;
- lemonka;
- sól;
- dwie butelki wina Hardys Merlot (czy co kto lubi; zdecydowanie wole czerwone choć to wbrew wszystkiemu).

Patelnie zalać oliwą z oliwek, wrzucić pomidory w całości, posolić do smaku. Gdy się rozpadną wrzucić krewetki (obrane, wstępnie gotowane, co najłatwiej poznać po braku odnóży i kolorze różowym; kolor szary wskazuje na krewetki surowe). Dorzucić papryczki (w całości! - łatwiej potem wyrzucić), łyżeczkę suszonej bazylii oraz startą skórkę lemonki (dodane: bierze się lemonke i obdziera ze skórki na drobnej tarce nad patelnią).

Mw. po piętnastu-dwudziestu minutach woda odparuje, a sos stanie się gęstawy. Poszatkować świeżą bazylię, wrzucić, zamieszać - i po około jednej minucie (dodane: bazylia ma się zrobić kłapciato-miękka; nie dłużej bo traci potem smak) podać razem z białym pieczywem.

Wino należy spożyć w dowolnym sprzyjającym momencie. Zazwyczaj wypijam swoje w trakcie kucharzenia.

Poezja.

Pękam.

sobota, 28 listopada 2009

Pogotowiarskie expose

Pogotowie Ratunkowe.

Zacząłem jeździć w 1995 roku na wiosnę. Mon Dieu, to był rocznik. Pogotowie posiadało trzy doskonałej jakości duże Fiaty 125 combi, kredensami zwane. Znaczy, jeden nie był już taki doskonały bo przebiegu miał ponad 450 tysięcy, ale silnik po trzecim remoncie jakoś dawał radę. Kiedy zaczynałem pracę, karetek było trzy a doktorów dwóch. I jeździło się "first in-last out basis". Czyli doktor wsiadał sobie do tej karetki która akurat była na kolejce.

Potem nadeszły czasy dziwne. Najpierw z rozdzielnika dostaliśmy dwa nowiutkie polonezy. Full wypas - nawet grzane siedzenia miały. Sam co prawda nie korzystałem bo mnie natychmiast nerki napierniczają od takich ekstrawagancyj, ale kierowcy sobie chwalili. Do pierwszej zimy - potem wszyscy dostali "korzonków" i ktoś w końcu urwał łeb hydrze.

Następnie cwane doktory opanowały Polonezy - w końcu człowiek był przypisany do jednego zespołu od początku do końca pracy. Potem nieśmiało wkroczył podział na karetki Wypadkowe i Pierdółkowe aż w końcu dostaliśmy prawdziwy Wielki Wóz Do Ratowania Życia. Jak do niego wsiadłem - szczęka mi opadła. Jakimś cudem weszliśmy w posiadanie Mercedesa Rządowego, który został przez nich porzucony. Mało dziwne nie jest - miał chyb a z 15 lat. Najśmieszniejszy był silnik. Zgodnie ze specyfikacja pod maska powinien być potwór 3,2 litra, ale to tylko do pierwszego poważniejszego przeglądu - potem się okazało że ktoś zrobił podmianę i w naszej budzie mamy 2 litry. Góry jeszcze nie było widać a nasz nowy nabytek zwalniał.

To się tak wszystko spokojnie mieliło aż do 2006 roku, kiedy skończyłem pracę w PR - w tym czasie wymieniliśmy wszystkie stare strupy na nowe, w karetkach pokazały się defibrylatory, potem przenośne respiratory... Gdyby ktoś mi w '95 powiedział co będę miał do dyspozycji 10 lat później to bym go wyśmiał.

Mój pierwszy reanimowany pacjent został zdefibrylowany na podwórku szpitala a masowaliśmy go całą drogę w karetce. Paranoja nie do wyobrażenia w dzisiejszych czasach.

Moja opowieść będzie - jak to mówi Szaman - młodszym ku nauce (historii) a starszym ku przestrodze. Wrócimy się bowiem do samych początków mojej kariery woźnicy, lata AD 1995.

- Doktorze, wyjazd!!! - wezwała mnie urządzeniem przywoławczym (czyli ręką zwiniętą w trabkę) dyspozytorka. -Jedziecie do Zapyzia Górnego, zasłabł w polu.
Porwałem kartę i wypadłem do karetki. Siedzę, czekam - w końcu mi zbrzydło.
- Gdzie zespół? - wróciłem na dyspozytornię.
- A, chyba jedzą. Franeeeek!!! - zestaw przywoławczy poszedł w ruch. -Rusz się, doktor gotowy!!!
Z kuchni doszły jakoweś mormolenia - modlitwa do Świętego Krzysztofa ani chybi - i za chwilę wyszedł stary, doświadczony kierowca. Z jeszcze starszym i bardziej doświadczonym sanitariuszem.
- Jak ma żyć to żyć będzie - powiedział kierowca filozoficznie i poszliśmy do karetki.
Jedziemy przez Miasto i Wieś, błoto bryzga spod kół, sygnały wyją, zespół w gotowości sprężony...
...wróóóóóććććć....
...jedziemy 60 na godzinę, syreny ryczą, nic z tego nie wynika, kierowiec co górka to auto na luz i toczymy się do 40. Jacieżwmordejeża...
- A nie dało by się szybciej troszkę? - zapytałem nieśmiało. -Toż tam człowiek umiera?
- Jak ma żyć - to żyć będzie, doktoooorze! - powiedział, przeciągając samogłoski Doświadczony Kierowca. I wrzucił na luz, jako że osiągnął pierwsza kosmiczną.
- To może sygnały wyłączymy? Za chwilę nas traktor wyprzedzi... - z tyłu nadciągał bezlitośnie pojazd rolniczy marki Ursus.
- Jak to - obruszył się kierowiec, po czym wymienili zdumione spojrzenia z sanitariuszem - toż na pilne jedziemy.
Wmordęjeża wmordęjeża wmordęjeża - zamantrowałem w myślach "Modlitwę Na Ukojenie Nerwów" i zapaliłem papierosa. A by go rudy byk. Przecież go nie pobiję.

Zajechaliśmy z fasonem na podwórko, kierowca nie dając mi wysiąść wykonał manewr przód-tył-prawo-lewo i w końcu stanął. Wypadłem z karetki.
- Gdzie pacjent?
- Tam, za stodołą.
Przyłożyłem z buta i pognałem we wskazanym kierunku. O cholera, niedobrze to wygląda. Za stodołą kawał pola, pod koniec leży sobie jegomość, rodzina wokoło...
- ...iiii dzieńdobry iiii ii abnegat iii cosięstało iiii - jak nie rzucę tego cholernego palenia to się gdzie wykończę.
- Ratujciegoratujciegoratujciegooooooo... - udzieliła mi szczegółowych informacji starsza kobieta.
Wyjąłem spod głowy gumofilca, sprawdziłem ABC - ani dycha, ani krążenia - no to do boju. Zacząłem masować i mówię do sanitariusza-
-mówię do sanitariusza-
A gdzie on d k.nędzy jest sanitariusz?
Statecznym krokiem mój współpracownik idzie sobie razem z kierowca w nasza stronę. Zacząłem pana starszego masować, w końcu doczekałem się na AMBU. Dmuchnąłem dwa razy i poprosiłem o wenflon.
- Ve-co? - spróbował uściślić polecenie sanitariusz.
- Venflon.
- A jak to się inaczej nazywa?
Szybki rzut oka do walizki - i wtedy do mnie dotarło że jestem w szczerym polu, bez sprzętu, bez pomocy - a jedyne co mogę pacjentowi podać to trójca. Czyli Pyralgina, Papaveryna i Atropina w jednym. Która co prawda dobrze robi na ból brzucha z komponentą spastyczną ale się ma nijak do dziadka co nie dycha.
- Nie żyje, niestety. Nic nie możemy zrobić. - podniosłem się z ziemi. Chyba jeszcze nigdy nie byłem tak pewny wygłoszonego zdania. A szczególnie jego drugiej części.

W karetce zapaliłem sobie papierocha i zapatrzyłem się w mijane pola.
- A nie mówiłem? - zapytał nieświadomy niczego kierowca. -Jak ma nie żyć to nie żyje. Chyba wtedy po raz pierwszy wyszła ze mnie moja misiowa natura. Expose było krótkie.
- (Censorrrred) mać.